. |
Gdy w dzieciństwie stracił wzrok i słuch, siostra Dulcissima z Brzezia powiedziała, że chce mu dać własne oczy. On zaczął wtedy widzieć, Dulcissima oślepła. Uzupełniamy dziś fascynującą historię Jana Darowskiego, wybitnego tłumacza i poety.
Wspomnieliśmy o nim w nr. 21, w tekście o siostrze Dulcissimie Hoffmann, śląskiej mistyczce urodzonej w Zgodzie (to dziś dzielnica Świętochłowic), a zmarłej jako 26-latka w 1936 r. w Brzeziu (dzielnica Raciborza). Ta młoda dziewczyna w habicie sióstr Maryi Niepokalanej ofiarowywała swoje cierpienie za chorych, którzy w nadzwyczajny sposób odzyskiwali zdrowie. Setki ludzi twierdzą, że to nie skończyło się z chwilą jej śmierci, że ona wyprasza łaski nadal.
Zamiana oczu
Jednym z tych, którzy tego doświadczyli, był Jan Darowski, wybitny tłumacz i poeta rodem z Brzezia. Przekładał na angielski Miłosza, Szymborską, Herberta i Różewicza, a na polski Lawrence’a. Mieszkał w Anglii. Rozmawiałem z nim telefonicznie w 1999 roku.
Darowski opowiedział mi wtedy, jak w dzieciństwie, wskutek powikłań po szkarlatynie, na całe pół roku całkowicie stracił wzrok i słuch. Dulcissima powiedziała wtedy, że chce mu oddać własne oczy.
– Jestem dziś agnostykiem, nie chodzę do kościoła. Odzyskałem wzrok w jednym oku i słuch w jednym uchu, a ona w tym samym czasie oślepła zupełnie. Stało się. W jaki sposób, nie wiem. Lekarz uważał, że to cud – mówił mi Darowski 13 lat temu.
To świadectwo robiło na ludziach duże wrażenie. O jakiejś nadprzyrodzonej mocy, której nie rozumiał, świadczył człowiek niewierzący. Takiemu trudniej zarzucić, że dopatruje się cudów na siłę. W chłodny i rzeczowy sposób opowiadał o niezrozumiałym dla niego wydarzeniu i roli w nim siostry Marii Dulcissimy Hoffmann, śląskiej zakonnicy i kandydatki na ołtarze.
Po ukazaniu się „Gościa” z tą opowieścią, skontaktowała się z nami Łucja Bugdol, siostra Jana Darowskiego. Opowiedziała dalszy ciąg jego historii. Okazało się, że chłopiec, któremu śląska mistyczka Dulcissima Hoffmann oddała własne oczy, nie umarł jako niewierzący.
Przejechały pancry
Janek opuścił rodzinne Brzezie jako 17-latek, wcielony do Wehrmachtu. W czasie walk w Normandii szybko jednak poddał się aliantom. – Mówił mi, że schował się do dziury i czekał. Leciały tam na niego dachówki. Wyszedł dopiero, jak przejechały „pancry”, czyli czołgi – wspomina Łucja Bugdol. Wstąpił do polskiej armii Andersa. A po wojnie został w Anglii. – Przyjaźnił się ze Zbigniewem Herbertem, który był nawet chrzestnym córki Janka – pani Łucja pokazuje stare zdjęcia. – W wojsku jednak Janek stracił wiarę – dodaje.
Janek nie wierzył w Boga, ale ogromnie szanował siostrę Dulcissimę i Jana Pawła II. – Ja się za niego przez całe życie modliłam. Wołałam: „Dulcissimo, tyś mu zdrowie wyprosiła, pomóż!” i „Boże, nie dopuść, żeby on poszedł na potępienie!”. Bo gdyby on umarł w grzechach, to nie wiem, co by było – wspomina Łucja.
Mimo modlitw niewiara Janka trwała ponad 60 lat. Aż w końcu, pod koniec 2007 roku, poeta dostał się na kilka miesięcy do szpitala. Kurowali go synowie lekarze (jeden z nich wykłada medycynę na Oxfordzie). Podczas tych kilku miesięcy Jan zaprzyjaźnił się z kapelanem szpitalnym. – Dyskutowali. Ksiądz dziwił się, że Janek tak dużo wie. I to on Janka w tym szpitalu nawrócił, wyspowiadał i namaścił olejami świętymi – wspomina Łucja Bugdol. – Basia, żona mojego brata, relacjonowała mi: „Jaki on był szczęśliwy!”. Wcześniej Janek taki nie bywał. Cała jego twórczość jest pełna takiego... żalu. Może z powodu trudnych życiowych doświadczeń? Gdyby miał Boga w sercu, inaczej by je przeżywał. Boga mu w życiu brakowało – ocenia dziś siostra poety i tłumacza. – Janek umarł w 2008 roku. Zdążył doświadczyć szczęścia, jakie daje powrót na dobrą drogę – mówi.
Przemysław Kucharczak
Artykuł opublikowany w Gościu Niedzielnym ("Gość Katowicki"), w numerze 24/2012 z dnia 17 czerwca 2012 r.