Brat Stanisław Rybicki, FSC
|
W posoborowych Konstytucjach Braci Serca Jezusowego w rozdziale I "Brat Założyciel i jego dzieło" czytamy skromnie zredagowane, a wiele mówiące, słowa o bracie Stanisławie Andrzeju Kubiaku: "Ten mąż Boży odznaczał się duchem modlitwy oraz miłości Boga i bliźniego. Z pokorą, prostotą i uległością pełnił wolę Bożą, ujawniającą się w zaleceniach władzy kościelnej, wytyczającej Zgromadzeniu szczegółowe zadania".
Gdyby nie fakt, że Pan Bóg powołał go do szczególnych zadań, do zapoczątkowania nowej rodziny zakonnej, nic byśmy o nim nie wiedzieli, nie byłby przeszedł do historii. Ten syn rolnika, urodzony w wielkopolskim Koszanowie 10 listopada 1877 roku, tydzień później ochrzczony w Śmigłu przez Ks. F. Rybickiego, niczym się nie wyróżniał. Rodzice wychowali go po katolicku i patriotycznie, toteż niemiecka szkoła, którą ukończył w Sączkowie, nie zdołała go zgermanizować. Nie zajaśniał uzdolnieniami. Na jego świadectwie szkolnym przeważają oceny "dość dobre" nawet z zachowania i pilności, również jego wiedzę religijną oceniono jako " befriedigend", jedynie za pisanie po niemiecku oraz za gimnastykę otrzymał "gut". I z takim to wykształceniem wyjechał do Westwalii "za chlebem". Dalszą formację przeszedł jako górnik, później jako żołnierz w armii pruskiej, przede wszystkim jednak jako zakonnik w Zgromadzeniu Braci Miłosierdzia. Jeden z jego współbraci, jako sekretarz przełożonych zakonnych, tak go scharakteryzował: "Był pobożny, chętnie i dużo się modlił, w pracy wyróżniał się pilnością, nie był gadatliwy, prowadził życie wewnętrzne, tak, że się nim inni budowali, ale musiał też być wesołym i na rekreacji śmiać się serdecznie".
Zgodnie z celem Zgromadzenia Braci Miłosierdzia gorliwie opiekował się chorymi w ich szpitalu. Chętnie wykonywał też inne prace domowe. Pomyślnie zdał egzaminy przed komisją państwową i otrzymał świadectwo kwalifikowanego pielęgniarza, "całkowicie zdolnego do przeprowadzania analiz chemicznych i bakteriologicznych". Z takimi umiejętnościami sanitariusz czynił wiele dobrego w wojskowym lazarecie podczas wojny, musiano go jednak zwolnić, gdyż ciężko zachorował. Zasłużył sobie wtedy na chlubne świadectwo podpisane przez dra Burgundera, naczelnego lekarza frontowego: "Kubiak, ze względu na cichość i heroiczne znoszenie dolegliwości, zjednał sobie serca lekarzy i kolegów. Jest wspaniałym człowiekiem, toteż zakon może być dumny z takiego brata. Póki mu zdrowie dopisywało, wzorowo wypełniał swoje obowiązki. Chlubię się, że mogłem poznać tak bardzo czcigodnego członka Waszego Zgromadzenia".
Gdy odzyskał siły, znów służył w szpitalu zakonnym w Koblencji. Dr Wagmann, dyrektor, ordynator tego szpitala zaświadczył 1 maja 1917 roku:" Wysoko ceniłem pomoc brata Stanisława podczas jego pobytu w Saffig. Z wielkim poświęceniem, biegle i akuratnie asystował mi przy operacjach, samodzielnie wykonywał opatrunki aseptyczne i antyseptyczne oraz narkozy z eterem i chloroformem; wszystko spełniał należycie i przepisowo".
Nabyte tu umiejętności bardzo mu potem były przydatne po powrocie do Polski. Nie tęsknota spowodowała, że opuścił dom zakonny w Trewirze i przybył do Warszawy, lecz autentyczny patriotyzm. Ten mąż Boży wyróżniał się wśród wielu innych ukochaniem Ojczyzny. Miłość ojczystego kraju wyniósł z rodzinnego domu. Ta miłość kazała mu podjąć służbę, służbę dla dobra cierpiących Rodaków. W tym celu chciał przeszczepić do Polski zgromadzenie, do którego należał. Uczynił to bez zgody swych przełożonych w Trewirze, jedynie za ustnym pozwoleniem biskupa. Miał wewnętrzne przekonanie, że czyni dobrze: "Jestem pewny, zapisał w swoich wspomnieniach, że mnie Pan Bóg do zmartwychwstałej Ojczyzny skierował po to, aby realizować myśl i dzieło założyciela Zgromadzenia Braci Miłosierdzia". Inni jego konfratrzy Polacy w Trewirze nie mieli odwagi, by zdobyć się na ryzykowne przedsięwzięcie. "Brat Stanisław jedyny - pisze sam o sobie - stanął jako bohater Chrystusowy. W ten dzień 15 sierpnia 1919 roku o godzinie 10 przed południem stanowczo, z ciężkim, lecz wesołym sercem, ufając Boskiemu Sercu Jezusa i Maryi, w Matki Boskiej Wniebowzięcie, klęcząc w kaplicy zakonnej Zgromadzenia, pożegnałem się z Nią. I puściłem się w podróż do Polski".
W swoim pamiętniku notował raz po raz, może zbyt często, "wszystkie krzyże i nieprzyjemności, niezliczone i nie do opisania krzyże przy zakładaniu nowej kongregacji w Polsce, w miłej Ojczyźnie". Spełniło się to, co mu zapowiedział w Niemczech biskup Korum: "Krzyża wam nie braknie". " Wszystko to dla Ciebie, o Jezu, i dla Zgromadzenia. Byle to święte Zgromadzenie powstało w Polsce na większą chwałę Tobie, dla dobra Kościoła i dla Ojczyzny". Świadomość, że to, co uczynił i co realizuje, jest zgodne z wolą Bożą, było dla niego pokrzepieniem pośród wielu cierpień: "Mój Panie Jezu, Tyś mnie tu do Polski, do Ojczyzny na pewno wezwał, abym tu uczynił Twoją świętą wolę; lecz co za krzyż ciągle na mnie spoczywa. Ty jednak wiesz najlepiej, co dla mnie jest dobre". Znamy głośnych patriotów udekorowanych takimi czy innymi krzyżami zasługi, ale znamy i takich jak brat Stanisław Kubiak - obdarzonych za swój patriotyzm krzyżami cierpień i prześladowań. "Nasza bieda była wielka, bo w czasie naszego zakładania, a zarazem zmartwychwstania naszej miłej Ojczyzny Polski, były czasy bardzo drogie. W cztery ściany my weszli...". "Bóg jest naszym świadkiem, że my niewiele rozkoszy mieli". Pracowaliśmy "z miłości ku Panu Bogu i bliźniemu, Kościoła i Ojczyzny" i "byliśmy bardzo szczęśliwi w naszym świętym powołaniu".
Gdy w dniu 30 grudnia 1924 roku brat Stanisław razem z bratem Kazimierzem składali życzenia noworoczne kardynałowi Dalborowi, ten "cieszył się - pisze założyciel - że bracia zakładają to Zgromadzenie, które, ufajmy Panu Bogu, wiele dobrego czynić będzie dla Kościoła w Polsce", na co ten odrzekł: „Na to przyjechałem do Polski i tak wiele cierpiałem (...) i przetrwam przeszkody (...) dla Pana Boga". Znamienne jest dla tego zakonnika - Polaka (nie tylko dla niego) to scalanie religijności z patriotyzmem, trudnego chrześcijaństwa z trudnym patriotyzmem.
Konstytucje Zgromadzenia Braci Serca Jezusowego słusznie akcentują, że brat Stanisław Kubiak był mężem Bożym odznaczającym się duchem modlitwy. Tu tkwi tajemnica, a raczej jej wyjaśnienie, wyjaśnienie prawdziwego fenomenu, że ten prosty człowiek zdołał założyć nową rodzinę zakonną, pokonując ogromne przeciwności zewnętrzne i wewnętrzne, wychodząc cało z miażdżących prześladowań, znajdując siły do dźwigania ciężkiego krzyża bolesnych doświadczeń. 0 tym wszystkim świadczą jego zapiski, które tu podamy po koniecznej audiustacji:
„W Boskim Sercu pokładam bóle i żale, (od których) aż się serce kraje. Spotykam trudności na każdym kroku, lecz z łaską Pana Boga wyjdzie to dla dobra Zgromadzenia". Najdotkliwsze przykrości spotykały brata Stanisława i pierwszych braci ze strony tego męża opatrznościowego, jakim był ks. proboszcz Kazimierz Maliński, dzięki któremu powstała pierwsza wspólnota Braci Serca Jezusowego". Ksiądz proboszcz Maliński nie pyta, z czego bracia żyją, tylko wyzyskuje na wszelki sposób i na każde byle jakie zawołanie w dzień i w nocy być muszą. Suterena wilgna, mokra - zaduch; całą zimę od roku 1920 do 1923 nie można było się poczciwie umyć. Woda zamarznięta. Dach dziurawy. Wiele prosimy Boga przez Najświętsze Serce Jezusa o pomoc i miłosierdzie nad nami, braćmi".
Jako założyciel oświadcza: "Bóg jest moim świadkiem, że ja tylko dla dobra Zgromadzenia żyję i umierać chcę". "Braciom jest potrzebne własne schronienie, na własność własny dom", nie mogą być traktowani "jako parobcy księdza proboszcza Malińskiego", który "do krwi potrafi wyzyskiwać w dzień i w nocy". Trudno by było wymieniać wszystkie scysje notowane przez brata Stanisława w jego pamiętniku. Może właśnie przez to, że je na piśmie utrwalał, doznawał wewnętrznego rozładowania bolesnego napięcia. Może? Przytoczmy niektóre szczególnie drastyczne. 25 maja 1923 roku "wieczorem o godzinie 9 zawezwał nas, brata Stanisława i brata Marcina do siebie. Kazał na sofie siadać". Uśmiechał się do nich. Potem nagle wybuchnął zakazem przystępowania do komunii świętej. Odpowiadam, że pójdę do księdza kardynała. Wtem wpada na mnie jak rozbestwiony stwór, przydusza do ściany i bije głową". Gdy chciałem "ujść i wydrzeć się, pchnął mnie tak silnie za drzwi, że padłem z jękiem na ustach: Mój Jezu, o Matko Najświętsza! Brat Jan i brat Marcin zanieśli mnie do mieszkania i położyli na łóżko. Przestraszony począłem się trząść.(...) Dwa dni byłem zmuszony łóżka nie opuszczać. Długo cierpiałem ból i nerwy nie mogły się uspokoić. Wszystko dla Ciebie, 0 Jezu, i dla Zgromadzeńia.(...) Na drugi dzień rano przysłał brata Marcina i kazał przeprosić, że to więcej się nie stanie.(...) Cała sprawa powstała z babskich nierozsądków".
Brat Stanisław próbował wybuchy Ks. Malińskiego usprawiedliwić jego nadgorliwością i nieopanowaniem. Przytoczmy jego zapis z pamiętnika tym razem bez żadnej adiustacji: "6-go Sierpnia 1924 roku, Mój Boże od czasu do czasu znów ks. Maliński oburza się ze swoją nadgorliwością i znów obrażony, że brat Stanisław o zgromadzenie się nie pyta, Boże mój jak to się pytać takiego człowieka, który nie może panować nad sobą, tylko obele co zaraz gniewem się unosi. Plotką (plotkom) babskim więcej wiary pokłada jak Bratu Stanisławowi, który wszelkich sieł dodaje aby to Zgromadzenie, za życia dzielne uczynić na chwałę Panu Bogu, św. Kościołowi i Ojczyźnie działać mogli".
(Przypomnijmy nawiasowo, że brat Stanisław Kubiak, a raczej Andrzej Kubiak, ukończył tylko szkołę niemiecką).
Powtórzmy raz jeszcze, że brat Stanisław przypisywał wybuchy księdza proboszcza jego jakiejś chorobie. Mówi o tym notatka z dnia 5 listopada 1924: "Onego dnia wieczorem, o godzinie 10, zameldowały dwie panie do chorego ks. proboszczowi Malińskiemu. Był to pierwszy piątek Serca Jezusowego. Ks. Proboszcz Maliński przez służącą dał znać braciom, by uszykowali do chorego. Bracia, będąc już w łóżku, nie (wykonali polecenia) tak szybko, jak ksiądz proboszcz sobie myślał. Przylatuje gwałtownie z kijem w ręku, z klątwą: Wy diabły! Bo was wypędzę! - kijem trzaska w drzwi, tak że wapno ze ściany poodlatywało. Mój Boże, co za człowiek! Oby się Bóg zmiłował nad chorym kapłanem". Gdy Ks. Maliński zachorował "paraliżem ruszony" i na śmierć dysponowany, Stanisław zanotował (3 kwietnia 1928 roku):"Nieraz modliłem się niego: Boże, wybacz, bo nie wie, co czyni!".
Przykrości, jakich miał wiele od tego księdza, bolały go tym bardziej, że on właśnie stanął u początku dzieła jego życia. 0 nim przecież zapisał: "Znalazłem człowieka od Boga zesłanego"; "była to radość wielka w moim sercu". Z głębokim przekonaniem oświadczył, że to Pan Bóg "posłał mu dobrego, dzielnego ducha czcigodnego księdza proboszcza Malińskiego, będącego w on czas posłem na sejm w Warszawie". Od niego z kolei doznał w krytycznym momencie pociechy, gdy ten mu rzekł: "Słyszałem o was, że tu bardzo wiele czynicie,(a ja właśnie) mam zamiar kongregację założyć w mojej olbrzymiej parafii w kościele Matki Bożej Bolesnej na Łazarzu w Poznaniu". Opuściwszy Warszawę, entuzjastycznie zanotował datę przełomową swego opatrznościowego powołania: "16 grudnia 1920 roku przybyłem do mojego czcigodnego księdza proboszcza Malińskiego w parafii łazarskiej, w kościele Matki Boskiej Bolesnej". Ten niezwykły kapłan był posłanym przez Opatrzność człowiekiem dla powstania Zgromadzenia Braci Serca Jezusowego, ale też dla wypróbowania cnoty jego założyciela, który mimo wielu doświadczeń nie zrażał się, gdyż był przekonany, że Pan Bóg swojej trzódki nie opuści. Ten dobry pasterz, chociaż był prostym człowiekiem, był zdolny oddać życie za owce, nawet gdyby one jemu zadawały ból, stając przeciw niemu okoniem.
Nie będąc intelektualistą, nie mając wybitnych uzdolnień wodzowskich, bez przygotowania teoretycznego urządzał dom, by miał charakter zakonny, by wychować braci, by wpoić im nawyki życia wspólnotowego, by ich nakłonić do umiłowania modlitwy i obserwancji, do ukochania reguły i tego, co stanowi o zakonnym powołaniu. Nie było to łatwe zadanie. W swych notatkach raz po raz ubolewał, że bracia qo nie szanują, że nie mają ducha zakonnego. Pod tym względem oczekiwał zapewne zbyt wiele, za szybko chciał widzieć efekty. Chyba ich nie brakowało, skoro kandydatów przybywało, toteż mimo dość licznych wystąpień zgromadzenie rosło w liczbę i powstawały nowe placówki. Ogromnie się cieszył każdymi obłóczynami, każdą uroczystością składania przez braci ślubów zakonnych.
Jak bardzo mu zależało na zakonnej obserwancji, świadczy jego wahanie, gdy kard. Dalbor wyraził życzenie, by dwóch braci uczyło się szoferstwa, aby mogli kierować jego samochodem. "Brat Stanisław (tak pisze sam o sobie) bardzo się nad tym zastanawiał, czy Bracia będą mogli (jako kierowcy) Regułę świętą zadośćuczynić i Modlitwy ( przez duże M!) wypełnić". Ksiądz infułat Czesław Meyssner uspokoił jego sumienie orzeczeniem? "Za to odpowiadamy".
Opatrznościowy brat założyciel odczuwał pilną potrzebę duchowego wsparcia, porady, kierownictwa. Nie mamy wystarczających dowodów, że takie prowadzenie mieli bracia ze strony komisarzy i kuratorów wyznaczanych przez Poznańską Kurię Metropolitalną. Działo się to zapewne w ciszy konfesjonału, w osobistych rozmowach. Przytoczmy jednak ocalone okruchy tego rodzaju spotkań - konsultacji.
Pierwszym rekolekcjonistą nowo powstałego zgromadzenia był 0. Ildefons Nowakowski, jezuita. Te rekolekcje odbyły się w styczniu 1924 roku. Miały one miejsce na Ostrowiu Tumskim. Bystry i życzliwy kapłan dostrzegł, że bracia nie mają stosownej dla wspólnoty zakonnej biblioteki. Po naradzie z bratem Stanisławem "obstalował Bibliotekę (!) w Księgarni Św. Wojciecha w Poznaniu, która wynosiła 200 milionów marek. Wielkie dzieło dla Zgromadzenia. Pan Bóg tak pokierował, że się wnet opłaciło". Tak to notuje natchniony przez Ducha świętego założyciel.
Należy podziwiać o. Nowakowskiego, że potrafił prosto, a jednak głęboko wnikać w potrzeby brata Stanisława i jego konfratrów. Już wiemy, że Pan Bóg hojnie ubogacił go bolesnymi krzyżami. Kiedyś opowiedział on ojcu Ildefonsowi swój sen - widzenie św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Spowiednik umiał i takie przygody potraktować wychowawczo. Odrzekł mądrze: "Święta Teresa tak robi: krzyż zostawia, a kwiatki zabiera ze sobą". Tego rodzaju nauki przyjmował brat założyciel z ewangeliczną wiarą. Notuje, że nieprzyjemności powstają z "doświadczenia boskiego", że je trzeba cierpliwie i pokornie" znosić w milczeniu, a nie "znów rany otwierać", do czego - jak świadczy zachowany pamiętnik - miał skłonność." Na to przyjechałem tu do Polski i tak wiele cierpiałem i przetrwałem przeszkody dla Pana Boga. Założenia naszego Zgromadzenia tkwią w kościach moich, ale nie moja, lecz Twoja wola, Panie".
Nie brakowało mu cierpień, ale miał też swoje dni radosnego upojenia, zwłaszcza podczas każdych obłóczyn, gdy bracia składali śluby zakonne, gdy powstawały nowe placówki, gdy mimo tylu przeszkód zgromadzenie zapuszczało korzenie na polskiej ziemi. "Mój Boże, co za uciecha będzie w niebie, jak się z braćmi ujrzymy!".
Czuł się zaszczycony, gdy (9 1utego 1926 roku) biskup pomocniczy Łukomski wezwał go do umierającego kardynała Dalbora, by go pielęgnował. Brat Stanisław udał się do ciężko chorego Prymasa Polski. Pouczono ich, że są "zobowiązani sumiennie tajemnice zachować pałacowe". Chory zmarł po trzech dniach pielęgnacji o godzinie 4 rano 13 lutego. "Ostatnie słowa, godzinę przed śmiercią, były: Ach, moje dzieci! Tulił do siebie brata Stanisława, a ten na to: Tak, jesteśmy wiernymi dziećmi Waszej Eminencji". Umierający " z otwartymi oczami zwrócił się do brata Stanisława...".
Funkcja założyciela była dla niego przedmiotem chluby, mimo że z tego tytułu spotykały go prześladowania, zniewagi, upokorzenia, oszczerstwa, nie mogąc - jak się powinien był spodziewać -"pomówić po ojcowsku ani się naradzić" z tym, który był "mężem opatrznościowym" przy założeniu dzieła. Znajdował pociechę w modlitwie. 0 jednym tylko z takich mistycznych uniesień wspomina mową bynajmniej - co do języka - nie dorównującą św. Janowi od Krzyża: "Pan jest z nami! (Byłem) zachwycony myślami, jak to jest miłe, jak to dobrze, gdy Pan Jezus w bliskości nas jest. Co za łaska dobroci Twojej! Mój Najdroższy Jezu!".
Nie zrażając się błędami braci ani ich brakami, pouczał o zakonnych obowiązkach. -" Mój Jezu, proszę pokornie Serce Twoje - daj lepszy rozum tym biednym braciom, aby poznali, co to jest powołanie zakonne!". Narzekał, może przesadnie, ale ufał, że przyjdzie poprawa: "Oby się Bóg zmiłował i dał lepsze pojęcie o życiu zakonnym!". Z troską myślał o tym, co by mogło się stać, "jeżeli się nie poprawią". Gdy w maju 1925 roku zachorował, słyszał, jak bracia modlili się za niego i mówili: "Jeżeli go Pan Bóg zabierze, cóż my biedacy robić będziemy bez jego opieki i starania". Pouczał ich: "Bóg wam tym więcej dopomoże (im więcej) w życiu zakonnym postępować będziecie". Przemawiał językiem serca, choć może nazbyt subiektywnie, tak jak umiał: "Kto was ma pouczyć o życiu zakonnym, o tym, co jest stosowne do życia zakonnego, co jest dobre, a co złe? Kto wam, kochani Bracia, powie, jeżeli nie ja, com na to przyjechał, aby to zgromadzenie (założyć)".
Gdy go spotykały przykrości ze strony podwładnych, modlił się: " Ach mój Boże, Tyś wiele cierpiał, tak i ja chętnie na chwałę Twoją chcę cierpieć, drogi Jezu. Boli to bardzo, bo to od dzieci swoich, których przyjąłem do zgromadzenia, kształciłem w życiu zakonnym, aby nabyli dobrego ducha; suknię świętą dałem, do świętych ślubów dozwoliłem, a teraz takie odwdzięczenie! Mój Jezu, ofiaruję Tobie".
Szkoda, że tak mało mamy notatek co do treści pouczeń, jakie braciom dawał, ale te, które się zachowały, mogą wystarczyć. Wzywał do naśladowania Jezusa Chrystusa, który przeszedł przez świat, "czyniąc dobrze i lecząc chorych, czyniąc miłosierdzie nad biednymi ludźmi. Mili bracia! Wspierajcie każdego biednego bez wyjątku, bo ci są fundatorami naszego małego Zgromadzenia". Wspominał, że gdy był w Warszawie "bez środków do życia", tylko " biedni ludzie mnie wspierali i bronili moich zasad". Wspominał wdowę, która w Warszawie na ul. Hożej 86 odstąpiła mu mieszkanie, mówiąc: " Coście wy za człowiek, tego nikt tu nie czyni w Warszawie, co wy czynicie! Za darmo chorych pielęgnować! Nareszcie miałem tych chorych tylu, że sobie rady nie mogłem dać". Powinniśmy "chętniej zajmować się (ubogimi) jak bogatymi, bo biedni ściągają błogosławieństwo Boże na Zgromadzenie nasze". Czyniąc tak należy pamiętać, że "naszym Bratem jest Jezus Chrystus", że "Miłosierdzie Boże nie robi wyjątku w działalności swojej".
Zachęcał jednakże do przezorności w kontaktach z kobietami. "Mili bracia! bądźcie ostrożni przed niewiastami". Ostrożność nie powinna oznaczać wyobcowania, braku gotowości apostolskiej wobec nich, braku wdzięczności za ich usługi, "bo i one znosiły kamienie do budowy naszego Zgromadzenia". Trzeba naśladować Jezusa Chrystusa, który kobietom okazywał miłosierdzie, a one Jemu służyły. Zachęcał do stawiania świętej woli Bożej ponad wszystko, do wielkiego ukochania Serca Jezusowego, do ufności Jemu, wzywał do synowskiego oddania się Dziewicy Maryi. Chciał też wpoić braciom umiłowanie zakonnej obserwancji. Pod tym względem nie miał poparcia ze strony ks. Malińskiego. Kiedyś, gdy zgromadzenie przeżywało swoje początki (5.X.1922), prosił go "o zwrot książeczki Reguły św. Augustyna, którą (dał mu) do przejrzenia. Dostał na to odpowiedź: - Dostaniecie inna regułę.
- Ta święta reguła jest dobra.
- Róbcie dalej, tak jest dobrze."
Kiedyś ów proboszcz polecił braciom jakąś dyskretną straż. Brat Stanisław ubolewał, że ten kapłan, na którego tak liczył, odrywał braci od modlitw wieczornych, od obowiązków przepisanych przez Regułę: "Reguła nasza jest pierwsza, a nie odwach nad panienkami wieczorem. Bóg miłosierny wie,(jakie jest) moje zmartwienie. Jak tu można prowadzić (życie zakonne) i uczyć osoby (dróg) do doskonałości, jeżeli osoba, która nie ma najmniejszego pojęcia o zakonnej świętej regule, wtrąca się i dla rzeczy światowych braci chce użytkować. Na to nie można sobie pozwolić."
Bolało go, że przełożeński autorytet z trudem zdobywany burzył ks. Maliński, opowiadając młodszym braciom, że jest uciekinierem z klasztoru, "nie popierał jego sławy, (tak że) bracia gubili do niego zaufanie". Wiedział, że bez Bożej pomocy "wszystko by się rozleciało". Gdzie jednak zawodziły siły naturalne, stawiał na moce z wysoka, był przekonany, że "wielka to łaska Boża znosić cierpienia dla Jego chwały". Za wielki skarb nadprzyrodzony poczytywał sobie zakonne powołanie. Taką postawę wpajał braciom: "Tak was proszę, drodzy bracia, pamiętajcie (o łasce powołania) i dziękujcie Bogu wszechmocnemu za dobro, którego wam udziela. Powołanie do stanu zakonnego jest to wielkie szczęście. Nie jesteśmy godni być sługami Boga. Cierpienia nasze są niczym do wiecznej szczęśliwości".
Był głęboko przekonany, że zgromadzenie, któremu dał początek to - jak notuje 26 listopada 1927 roku - dzieło Boże, nie ludzi, bo z niczego powstało, z natchnienia wewnętrznego jednego brata Stanisława.
Pamiętnik brata Stanisława Kubiaka obfituje w "gorzkie żale", ale jest przede wszystkim świadectwem jego głębokiej wiary i zaufania Panu Bogu. Jednocześnie świadczy on o człowieku rozumiejącym codzienność, realia życia, sprawy gospodarcze, bytowe. Bez tych uzdolnień nie byłby założycielem.
16 grudnia 1920 roku przybył z Warszawy do Poznania i zamieszkał u Ks. proboszcza Kazimierza Malińskiego. "Zamieszkanie nasze – notuje - było tu bardzo ciasne, bo jeden pokoik był w suterenie dla dwóch braci - Natanaela i Stanisława. Było to dla nas wielce nieprzyjemne, bo nie mieliśmy ani pieca do gotowania, a na noc robiliśmy sobie z prześcieradła przesłonę,(którą) rano znów zdejmowaliśmy, abyśmy mieli swobodniejsze mieszkanie. Tak żyliśmy trzy miesiące". Warunki lokalowe poprawiły się, gdy otrzymali pomieszczenia po kościelnym, który się wyprowadził. Należało jednak wszystko urządzić. "Wszystko trzeba było kupować. Nic nie mieliśmy: (tylko) cztery ściany, a pieniędzy też niewiele". Brat Stanisław chodził pielęgnować chorych i za to otrzymywał nieco pieniędzy "za jego fatygę". "Biedne życie było, lecz Pan Bóg o swojej czeladzi nie zapomniał". Gdy z kolei pozwolił ksiądz proboszcz odrestaurować w Domu św. Antoniego jeden pokój dla "opatrywania chorych", bracia przeznaczyli tam jedno pomieszczenie na sypialnię dla dwóch braci, a drugie na refektarz.
Nie tylko dla dziejów Zgromadzenia, które założył, ale i dla zainteresowanych historią lat dwudziestych interesujące są dane gospodarcze, jakie zanotował." Czasy były bardzo drogie. Marne łóżko z żelaza (kosztowało) 1.500 marek, stół 2.000 marek, szafa od 3 do 4 tysięcy marek, jedno krzesełko 500 marek. A co mówić o żywności! Mili, Drodzy Bracia, jeden cetnar kartofli (kosztował) do 400 marek, funt słoniny 180, męka 200 marek za funt, obuwie od 3 do 4 tysięcy marek". Ileż realizmu w tych rachunkach! "Brat Stanisław jako przełożony - tak pisze sam o sobie - wiele pracował, (czasem nawet) w nocy wstawał do chorych i szedł do miasta." Ksiądz proboszcz płacił wszystkim razem 2.000 marek miesięcznie. "Było nas tu czterech: brat Stanisław, brat Natanael, kandydat Marcin Narożny i drugi Marcin, zwany Wojciechem, Sobkowiak". Bez pracy przy chorych nie wystarczyłoby na potrzeby całego domu, na wszystkie wydatki. 22 kwietnia 1921 roku mogli kupić materiał na habity dla pierwszych kandydatów za sumę 25.000 marek polskich. Brat Natanael pracował nad wykończeniem tych strojów, z czego wszyscy bardzo się cieszyli. Opatrzność Boża czuwała nad powstającym dziełem. Trafiali się dobrodzieje ubogich braci. Piekarska rodzina Supińskich obdarzała ich chlebem. Cenna była to pomoc. W takich wypadkach modlono się ze zdwojoną gorliwością: "Chwała Bogu za jego miłosierdzie nad naszym biednym Zgromadzeniem! Weseliliśmy się wzajemnie".
Z myślą o przyszłości, o własnym domu zakonnym, założyciel odkładał nawet oszczędności do banku. "Opatrzność pozwoliła, że mogliśmy milion marek sobie odłożyć dla Zgromadzenia do kasy Potockiego" na 8%. Takich gestów przezorności było więcej. 29 stycznia 1923 roku brat Stanisław "złożył na fundusz dla Zgromadzenia Braci Duszpasterskiej Pomocy - jeden milion marek" w Banku Rolniczym. Na wiosnę tego roku mieli już w banku czternaście milionów marek oszczędności. Ks. Maliński nie był hojny, "prawie nic na utrzymanie nie dawał", pisze brat Stanisław. Gdy bracia w środę popielcową nie zbierali ofiar we dwóch, lecz tylko jeden z nich, gdyż było niewielu ludzi, otrzymali za to " 20.000 kary". Przez pewien czas przysłał " ksiądz proboszcz Maliński braciom organistę do żywienia", obiecując zapłatę za tę przysługę. Na obietnicy się skończyło. "Lecz małym się bracia chętnie dzielą. Lecz jest nieładnie, jeżeli (taki) milioner nie może organisty używić, łyżki strawy dać". Robił braciom awanturę o patyczek do utykania papierowych pieniędzy które niełatwo wchodziły do skarbony skonstruowanej na ofiary z monet. Byli mu jednak wdzięczni, że urządził i przeprowadził braciom zakonne obłóczyny.
Lepiej się braciom wiodło w Tumie poznańskim, gdzie zostali zaangażowani 27 sierpnia 1923 roku, otrzymując dobre wynagrodzenie: " Pensyja Braci na miesiąc 1000.00 marek, wolne jedzenie ze Seminarium Duchownego". W roku 1924, nie wiemy w którym miesiącu, zaczęła się stopniowa stabilizacja gospodarcza, czego przejawem było przewartościowanie marek na złote. 17 października tego roku udało się braciom nabyć willę "Wartę" w Puszczykowie za 20.000 zł, a półtora roku później, 21 stycznia 1926 roku, "Przemysławkę" za 60.000 zł. Wiemy już, jak ważnym wydarzeniem w dziejach młodego zgromadzenia było uroczyste poświęcenie figury Bożego Serca w Puszczykowie. To wszystko wymownie świadczy o gospodarczych uzdolnieniach założyciela, który umiał załatwić i akty notarialne i wygrać proces sądowy w związku z nabyciem "Przemysławki". W dniu Wniebowzięcia 1926 roku, w siódmą rocznicę "istnienia Zgromadzenia", mógł ze słuszną dumą zanotować, że ono "się wiele powiększyło i wzmocniło na duchu i na dobytku, aby pracowało na większą chwałę Bogu i bliźnim, (dla dobra) wiary i Ojczyzny". Był to upragniony owoc modlitwy, wielkich cierpień i wytrwałej pracy. Gdy "pierwsi bracia ponosili wiele biedy i trudności", założyciel zaufał Najświętszemu Sercu Pana Jezusa, św. Józefowi, Matce Bożej Bolesnej, "że będzie lepiej", byle "tylko modlić się nieustannie".
Brat Stanisław Rybicki, FSC
Źródło: Brat Stanisław Romuald Rybicki FSC, Bracia Serca Jezusowego, Warszawa 1992, s.29-41.