Księża Niezłomni

 

.

 

Filip Musiał

 

Ciche bohaterstwo - Losy księdza Wita Brzyckiego

 

W czasach komunistycznych represji, niezłomność nie musiała polegać na radykalnym przeciwstawianiu się systemowi. Wielu kapłanów prezentowało ciche bohaterstwo, bez spektakularnych czynów, polegające na wierności wierze i własnemu sumieniu.

Ksiądz Wit Brzycki, fotografia wykonana w WUBP w Krakowie w listopadzie 1952 r. Fot. Arch. IPN. Opublikowano w Naszym Dzienniku, w numerze 83 (2796) z dnia 7-9 kwietnia 2007 r.

Do 1948 r. podziemie zbrojne i polityczne zostało już rozbite, a konspiracyjny opór przeciwko komunistycznym rządom zdławiony. Jedyną siłą, wytrwale przeciwstawiającą się sowietyzacji państwa i Narodu, pozostał Kościół katolicki, z którym władze podjęły bezwzględną walkę.
   Do decydującego uderzenia mającego złamać polski Kościół przystąpiono w latach 1952-1953. Wówczas w komunistycznych więzieniach znajdowało się już około tysiąca kapłanów. Ze szczególną siłą przystąpiono do rozbijania tych diecezji, które w sposób najbardziej zdecydowany przeciwstawiały się sowietyzacji. W 1952 r., wygnano z Katowic biskupów: Stanisława Adamskiego, Herberta Bednorza i Juliana Bieńka. We wrześniu 1953 r., po głośnym procesie pokazowym, skazano na 12 lat więzienia biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka. Jednak wcześniej jesienią 1952 r. celem ataku stała się kuria krakowska.
   Kościół krakowski słynął ze swego oporu wobec czerwonej dyktatury. Żywa była pamięć dzieła zmarłego latem 1951 r. księdza kardynała Adama Sapiehy. "Książe Niezłomny" nie ugiął się ani przed hitlerowcami, ani przed komunistami. Śmierć metropolity ośmieliła partyjnych kacyków, chcących uderzyć w następcę kardynała, abp. Eugeniusza Baziaka i usunąć go z diecezji. Donosy informatorów dawały funkcjonariuszom krakowskiej bezpieki wiedzę o tym, co dzieje się w kurii. Czekano na pretekst, który pozwoliłby na frontalne natarcie. Niespodziewanie nadarzyła się najlepsza z okazji - możliwość oskarżenia krakowskich hierarchów o działalność wywiadowczą.


   Wplątać kurię

   Od maja 1952 r. Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego (WUBP) w Krakowie prowadził aktywne rozpracowanie agencyjne "kontaktów organizacyjnych Szponder Jana ps. 'Andrzej' przebywającego za granicą". Jan Szponder, były żołnierz Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW), w tym czasie był pracownikiem działającej na uchodźstwie Rady Politycznej. Jego zadaniem było zdobywanie informacji z Polski. Uzyskiwał je od osób, które znał z czasów konspiracji antyhitlerowskiej i antykomunistycznej. Nawiązał więc korespondencyjne kontakty ze swymi byłymi podwładnymi z NOW. Znalazł się wśród nich między innymi ksiądz Józef Lelito ps. "Szymon", wówczas wikary w Rabce Zdroju, a wcześniej kapelan NOW.
   Działania funkcjonariuszy UB zakończyły się sukcesem. Aresztowania osób utrzymujących kontakt ze Szponderem rozpoczęto we wrześniu 1952 roku. W listopadzie ujęto księdza Lelitę, kilka dni później zatrzymano innego wikarego z Rabki - ks. Franciszka Szymonka.
   Aresztowanie ks. Lelity otworzyło możliwość ataku na Kurię Metropolitalną w Krakowie. Funkcjonariuszom wydziału śledczego udało się zmusić ks. Lelitę, by wskazał dwóch notariuszy kurii, którzy mieli rzekomo udzielać mu informacji - jak określano je w prasie - "szpiegowskich". Obydwu duchownych - ks. Wita Brzyckiego oraz ks. Jana Pochopienia aresztowano 17 listopada 1952 roku. Połączono w ten sposób rzeczywistą działalność niepodległościową ks. Lelity - nazywaną przez komunistów "szpiegostwem" z wyimaginowaną działalnością wywiadowczą kurialnych notariuszy.
   Przeprowadzoną niedługo potem rozprawę nazwano procesem kurii krakowskiej, pomimo że z siedmiu oskarżonych jedynie dwóch wspomnianych księży pracowało w kurii. Co więcej, nie byli oni głównymi oskarżonymi w sprawie.
   Księża Józef Lelito i Franciszek Szymonek z Rabki, jak również notariusze z kurii ks. Wit Brzycki oraz ks. Jan Pochopień stanęli przed sądem jako "agenci państw imperialistycznych". Spośród nich jedynie ks. Lelito utrzymywał kontakt z polskimi działaczami niepodległościowymi na emigracji. Pozostali duchowni zostali oskarżeni o przynależność do jego "siatki szpiegowskiej" i udzielanie mu informacji stanowiących "tajemnicę państwową". W istocie ks. Lelito rozmawiał z nimi na temat działalności duszpasterskiej Kościoła oraz utrudnień, jakie stawiała władza komunistyczna w zakresie kontaktu z wiernymi czy nauczania religii. Losy księdza Wita Brzyckiego, niezłomnego w czasie śledztwa i podczas rozprawy, były szczególnie dramatyczne.


   Cel śledztwa

   Ksiądz Wit Brzycki urodził się we Lwowie w 1887 roku. Po święceniach kapłańskich, które przyjął w 1911 r., pracował na parafiach: w Jaworznie, Liszkach, Ruszczy, Niepołomicach, Wiśniowej i Wadowicach. W 1924 r. został mianowany przez ks. abp. Sapiehę proboszczem w Hałcnowie. Funkcję tę sprawował do września 1939 r., po czym przeniesiono go do Krakowa, najpierw do parafii Najświętszego Salwatora na Zwierzyńcu, następnie na Wolę Justowską, po czym powrócił na Salwator. W lutym 1945 r., niedługo po zajęciu Krakowa przez Armię Czerwoną, został notariuszem w krakowskiej kurii metropolitalnej. Od tego czasu częściej zaczął spotykać księdza Lelitę, którego poznał jeszcze w okresie okupacji, załatwiającego w kurii sprawy parafialne. Z perspektywy późniejszych wydarzeń kluczowe okazały się ich spotkania z marca i kwietnia 1952 roku. Wówczas podczas kilku dłuższych rozmów księża omawiali zagadnienia dotyczące życia religijnego i działalności duszpasterskiej podejmowanej przez kurię metropolitalną. Ksiądz Brzycki nie był świadomy, że uzyskane w ten sposób informacje ks. Lelito przesyłał za "żelazną kurtynę" i że były one wykorzystywane przez działającą na uchodźstwie Radę Polityczną. Te spotkania, o których w śledztwie zeznał ks. Lelito, stały się bezpośrednią przyczyną aresztowania ks. Brzyckiego.
   Śledztwo w tej sprawie, obok funkcjonariuszy krakowskich, prowadziła grupa śledczych specjalnie sprowadzona z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Nadzorował je osobiście, cieszący się ponurą sławą, Józef Różański. Jego celem stało się uderzenie w krakowską kurię. Starano się zatem udowodnić rolę ks. abp. Eugeniusza Baziaka i ks. bp. Stanisława Rosponda w "popieraniu działalności kleru w [...] siatce [szpiegowskiej], aby w ten sposób wykazać na przewodzie sądowym reakcyjny charakter działalności kurii w Krakowie i przyczyny, dla których organa BP dokonały szeregu rewizji. Co pozwoliłoby w sensie operatywnym stworzyć w ten sposób podstawy do ewent[ualnego] rozbicia dotychczasowego kierownictwa kurii i rozbicia jej dotychczasowej zawartości". Jednym z elementów poszukiwania dowodów winy, stało się przeprowadzenie rewizji w krakowskiej kurii, w konsekwencji której zarekwirowano przedmioty zdeponowane tam przez rody ziemiańskie.


   Nic nie powiem

   Aby uderzyć w kurię, należało najpierw złamać aresztowanych notariuszy i zmusić ich do przyznania się do szpiegostwa. To jednak funkcjonariuszom bezpieki się nie udało.
   Nieco światła na przebieg śledztwa ks. Brzyckiego rzucają donosy agenta celnego, czyli współwięźnia będącego konfidentem UB. 6 grudnia donosiciel raportował: "Brzycki jest stale zamyślony, unika szerszych rozmów, woli milczeć. W nocy bardzo mało śpi, a po przesłuchaniach jest zdenerwowany". Cztery dni później natomiast pisał: "Ks. Brzycki o swojej sprawie nie mówi i na temat jego sprawy unika rozmowy. Mówił tylko, że w nocy zabrano go do W[ojewódzkiego] U[rzędu] B[ezpieczeństwa] P[ublicznego], gdzie okazywano mu wszelkie przedmioty zakwestionowane przy rewizji [...]. Z protokołu dowiedział się, że przesłuchiwał go delegat Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Jak orientuje się, to sprawa jego przybiera bardzo szerokie kręgi, ale o szczegółach przesłuchania milczy". Z kolei 17 grudnia twierdził: "Z więźniami stara się mało mówić i dużo czasu spędza na modlitwie".
   Na podstawie donosów można wskazać niektóre zabiegi śledczych wobec ujętego kapłana. Poddawano go z pewnością długotrwałym, wyczerpującym przesłuchaniom - tzw. konwejerowi, przekonywano, że inni obciążyli go w swoich zeznaniach (co nie zawsze było zgodne z prawdą). Na przemian straszono surowym wyrokiem - nawet karą śmierci - to znów wmawiano, że sprawa jest błaha, więc nie ma po co się zapierać, obiecywano mu też wyjście z sali sądowej na mocy amnestii. Duchowny trzeźwo oceniał swoją sytuację, w celi miał powiedzieć: "Spodziewam się sprawy i więzienia, bo do tego dążą, ale ja nie jestem winien". Jednocześnie zdawał sobie sprawę z beznadziejności swego położenia, był w pełni świadom swej bezradności w rękach funkcjonariuszy śledczych. Jak donosił agent celny: "Ks. Brzycki mówił [że] znowu inny oficer śledczy prowadzi przesłuchanie, straszą, krzyczą i grożą mi, że zabiorą się do tyłka. Ja spokojnie odpowiadam. Ich to wściekłość ogarnia. Powiedziałem, że jak będziecie bić to będę krzyczał, albo nawet płakał, ale nic nie powiem, bo nie wiem nic".


   Nie przyznał się

   W grudniu, w czasie przesłuchań ks. Brzyckiego, ubecy starali się uzyskać informacje dotyczące kurii. Ich specyfikę ilustruje jeden z planów przesłuchania kapłana. Funkcjonariusz UB sporządzający tzw. pytajnik, czyli wykaz pytań, jakie mają zostać zadane w czasie przesłuchania, zaznaczał w nawiasie... jakie odpowiedzi ma uzyskać odpytujący: "Wyjaśnijcie, w jakim celu w obrzędach kościelnych zostały zaprowadzone stany? (uwidocznić w protokóle, że po zawarciu porozumienia pomiędzy państwem a kościołem 1950 r. kler aby zwalczać propagandę Marksistowsko-Leninowską podzielił wiernych na stany - młodzież męska, żeńska, kobiety, mężczyźni, matki i dzieci w wieku szkolnym, aby w ten sposób oddziaływać na nich i wprowadzać nienawiść do Marksizmu)". Inne z pytań miało brzmieć: "Wyjaśnijcie jakie przedmioty były przechowywane w piwnicach Kurii Arcybiskupiej w Krakowie? (Opisać, że w piwnicach tych znajdowały się cenne zabytki kultury polskiej, które zachowali tam chrabiowie [sic!] Potoccy i inni, kto miał dostęp do piwnicy i kto nią żądził [sic!])".
   Kolejnym etapem po sporządzeniu "pytajnika" i przeprowadzeniu przesłuchania zgodnie z założonym planem była "praca" nad protokołem. Okazała się ona niezbędna, ponieważ duchowny, wierny Kościołowi i własnemu sumieniu, nie złożył zeznań, jakich oczekiwali od niego ubecy. Zachował się - niepodpisany - protokół przesłuchania ks. Brzyckiego sporządzony czarnym atramentem, na którym zielonym tuszem naniesiono poprawki. Dopisano całe akapity tekstu obciążające przesłuchiwanego, wykreślono natomiast informacje, które mogłyby świadczyć o tym, że w czasie rozmów z ks. Lelitą udzielał mu zwykłych informacji o uroczystościach religijnych. W ten sposób funkcjonariusze UB preparowali protokoły przesłuchań na użytek zbliżającej się rozprawy sądowej.
   Ogółem jednak oficerowie śledczy nie mogli być zadowoleni z przesłuchań duchownego. W sporządzonej już po rozprawie opinii zapisano: "W czasie śledztwa ks. Brzycki składał zeznania kłamliwe, zachowywał się prowokacyjnie. Do zarzucanych mu czynów przyznał się częściowo nie przyznał się [...] do bezpośredniego utrzymywania kontaktu z ośrodkiem wywiadowczym w Monachium". Co oznaczało po prostu, że nie udało się go złamać i zeznawał zgodnie z prawdą, nie podporządkowując się naciskowi ubeków.


   Rozprawa z tezą

   Przed rozprawą śledczy starali się skłonić oskarżonych, by składali zeznania według przygotowanego przez nich scenariusza. W przypadku ks. Brzyckiego działania te zakończyły się niepowodzeniem. Prawdopodobnie w tym czasie nakłaniano go głównie do zeznań obciążających kurię. Pocieszany przez więźniów, że być może zostanie uniewinniony podczas rozprawy miał odpowiedzieć: "O, nie spodziewam się tego. Jeszcze po rozprawie będę przesłuchiwany, tylko już jako świadek, bo więcej księży jest aresztowanych. Na razie w tej sprawie jest nas 3 księży i 4 osoby świeckie w tym 2 kobiety. Będzie jeszcze miał sprawę Kanclerz [Bolesław Przybyszewski] i inni".
   W styczniu 1953 r., w specjalnie na ten cel przystosowanej sali w zakładach im. Szadkowskiego w Krakowie, przeprowadzono proces pokazowy przeciwko - jak głosiła komunistyczna propaganda - "szpiegom w sutannach". Na sali pełnej partyjnych aktywistów, zgromadzono reporterów prasowych i radiowych, w czasie rozprawy nakręcono także propagandowy film, który zatytułowano "Dokumenty zdrady". Celem procesu miało być skompromitowanie Kościoła katolickiego w Polsce i przedstawienie go opinii społecznej jako niebezpiecznej "reakcyjnej agentury Watykanu". Duchowni katoliccy w wyniku rozprawy i okołoprocesowej propagandy mieli być postrzegani jako "szpiedzy" prowadzeni na "pasku imperializmu", wciągający kraj do trzeciej wojny światowej. Jako osoby, które zdradzają zarówno swój Naród, jak i zasady religii, której są kapłanami.
   Zapewne początkowo planowano, że księża będą sądzeni sami. Zachował się projekt aktu oskarżenia dotyczący tylko czterech duchownych. Decyzję tę jednak zmieniono najpóźniej w połowie stycznia 1953 roku, aby uwiarygodnić tezę o rzekomej działalności szpiegowskiej księży, bezpieka podjęła decyzję o dołączeniu do sprawy trzech osób świeckich: Michała Kowalika i Edwarda Chachlicy - byłych żołnierzy NOW korespondujących z Janem Szponderem, oraz Stefanii Rospond - jego przyrodniej siostry. Dodatkowym elementem propagandowym miał być fakt, że obaj młodzieńcy działali w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej, natomiast Stefania Rospond należała do Kongregacji Żywego Różańca Dziewcząt. Zatem poza obciążeniem i próbą skompromitowania duchowieństwa katolickiego komuniści starali się wykazać "zgubny" wpływ na młodzież należącą do organizacji działających przy Kościele. Jednak głównym oskarżonym, o którym najwięcej pisali reżimowi dziennikarze, była krakowska kuria. To ona, dzięki działaniom propagandowym, miała zostać skompromitowana w oczach społeczeństwa.


   Wielka polityka

   Kulisy tzw. procesu kurii krakowskiej odsłonił sędzia Mieczysław Widaj, przewodniczący składu sądzącego, na fali odwilży 1956 r. Powiedział: "Ze zredagowanym przez sąd wyrokiem z Krakowa z procesu Lelity tow. płk [Oskar] Karliner [szef Zarządu Sądownictwa Wojskowego] wyjeżdżał do Warszawy i stamtąd dopiero o umówionej porze telefonował mi przez We-Cze [radio wysokiej częstotliwości], jakie poprawki, w której linijce, i na której stronie należy wprowadzić. [Józef] Różański był wtedy w Krakowie, a więc poprawki nie mogły pochodzić od niego, musiały w moim przekonaniu pochodzić od K[omitetu] C[entralnego] partii [komunistycznej] [...]. Była to, towarzysze, tzw. wielka polityka robiona przez sądownictwo".
   Jak w tej "wielkiej polityce" odnalazł się ks. Brzycki? W czasie rozprawy zachował postawę niezłomną. Zapytany o współpracę z ks. Lelitą, stwierdził: "Dwa - trzy razy [...] rozmawiałem z nim na stopie towarzyskiej". Składane przez niego na sali sądowej wyjaśnienia były w sposób oczywisty sprzeczne z "ustaleniami" śledztwa. Prokurator Stanisław Zarakowski zareagował w sposób typowy dla przedstawicieli sądownictwa komunistycznego - nakazał odczytanie zeznań ze śledztwa. Interesująca jest wymiana zdań, która nastąpiła po zapoznaniu sądu z jednym z protokołów przesłuchania. Na pytanie skierowane do księdza, czy złożył odczytane zeznania, odparł: "Podpisałem". Oczywista sugestia zawarta w tym stwierdzeniu, świadcząca, że duchowny nie złożył zacytowanych zeznań, a jedynie w konsekwencji wyczerpującego śledztwa podpisał spreparowany przez bezpiekę dokument, wprowadziła prokuratora w furię. Krzyczał: "To jest prowokacja, z którą my, mając do czynienia ze szpiegami, spotykamy się dość często - tak że to nie jest dla nas specjalna nowość". Komunistom nie udało się nakłonić ks. Brzyckiego do wsparcia propagandowej linii procesu poprzez zeznania. Znaleźli zatem inną metodę na wykorzystanie go w reżyserowanym spektaklu sądowym. Podczas rewizji w mieszkaniu duchownego zarekwirowano gromadzone przez niego zapasy lekarstw i środków higieny oraz znaczne ilości sukna na sutanny dla kleryków, które powierzono jego opiece. Przejęto także jego kolekcję aparatów fotograficznych. W czasie rozprawy notariusz kurii, wśród śmiechów zgromadzonej na sali gawiedzi, ze stosów nagromadzonych na sali przedmiotów zarekwirowanych w czasie rewizji w kurii i mieszkaniach księży miał wybrać swoją własność. Kilka zegarków, kilka aparatów, kupony sukna. Miał być - dla potrzeb kampanii prasowej - postrzegany jako "ksiądz chomik", posiadacz wartościowych przedmiotów, zachłannie gromadzący dobra materialne. Spokój, by nie rzec, dystans ks. Brzyckiego do tego, co działo się na sali sądowej, został uwieczniony na taśmie filmowej "Dokumentów zdrady", ale ironiczne komentarze prokuratora trafiały na podatny grunt. Obecni w fabryce Szadkowskiego reprezentanci zubożałego po wojnie społeczeństwa, ograbianego przez komunistyczne państwo, szydzili z kapłana, afirmując tym samym antykościelną propagandę, lansującą tezę, że duchowni gromadzą bogactwa, a wierni żyją w ubóstwie. W końcowej fazie, także na potrzeby propagandy, prokurator obciążył ks. Brzyckiego fikcyjnymi zarzutami współpracy z Niemcami oraz UPA.


   Wyrok

   Ostatecznie Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie (WSR) w składzie: Mieczysław Widaj (przewodniczący składu) oraz Roman Waląg i Bazyli Mielnik, uznał ks. Wita Brzyckiego winnym, iż "od marca 1952 r. do dnia 17 listopada 1952 r. na terenie Kurii Metropolitalnej w Krakowie, [...] działając na szkodę Państwa Polskiego, a w interesie imperializmu amerykańskiego, jako członek siatki szpiegowskiej wywiadu amerykańskiego, zorganizowanej i kierowanej przez ks. Lelitę Józefa, przekazywał do amerykańskiego ośrodka szpiegowskiego w Monachium działającego pod nazwą Rada Polityczna, wiadomości gospodarcze, społeczne i polityczne, wykorzystując do tego celu sprawozdania i materiały otrzymywane przez Kurię z dekanatów, probostw i od parafian". Wyrokiem z 27 stycznia 1953 r. skazano go na 15 lat więzienia.
   Tak zwany proces kurii krakowskiej stał się, niestety, propagandowym sukcesem komunistycznej dyktatury. Podkreślić jednak należy, że skazywani notariusze, w czasie rozprawy nie obciążali kurii. Jej powiązania z "siatką wywiadowczą" udowadniali reżimowi dziennikarze. Dodatkowo do kompromitacji kurii wykorzystano zeznania części aresztowanych duchownych, którzy w czasie procesu występowali jako świadkowie oskarżenia. Niezłomna postawa notariuszy z pewnością utrudniła działania bezpiece, choć nie mogła stać się tamą dla fali propagandowych ataków.


   Choroba nieuleczalna

   Po ogłoszeniu wyroku ks. Brzycki spędził w więzieniu Montelupich w Krakowie niemal pół roku. W lipcu 1953 r. przewieziono go najpierw do Rawicza, a później do więzienia Warszawa I na Mokotowie, gdzie mieścił się Centralny Szpital Więziennictwa. Pobyt w więzieniu był dla duchownego bezustanną walką z błyskawicznie rozwijającą się chorobą nowotworową. Już w październiku 1953 r. komisja lekarska przy szpitalu więziennym w Warszawie Mokotowie stwierdziła, że choroba kapłana jest "przewlekła, stale pogarszająca się, rokująca poprawę w warunkach leczenia poza więzieniem". Decyzję o zwolnieniu na czas leczenia mógł podjąć Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie, jednak jego sędziowie uznali, że duchowny powinien pozostać w więzieniu. Gdyby wówczas zapadła inna decyzja, być może udałoby się pomóc dręczonemu chorobą księdzu. Na początku kolejnego roku sytuacja zmieniła się radykalnie. 3 marca 1954 roku komisja lekarska orzekła, że "schorzenie zagraża bezpośrednio życiu. Wskazana natychmiastowa przerwa w odbywaniu kary". W uzasadnieniu zapisano: "Choroba nieuleczalna". W trzy dni później dr ppłk Maksymilian Kasztelański, komendant Centralnego Szpitala Więziennictwa sporządził specjalną notatkę dla dyrektora Departamentu VI MBP - w tym czasie odpowiedzialnego za represje wobec Kościoła. Zapisał w niej między innymi: "W ciągu ostatnich kilku dni stwierdza się znaczny postęp sprawy chorobowej [...] niezależnie od decyzji władz dysponujących więźniem wynika konieczność rozpoczęcia w jak najszybszym czasie leczenia [...] możliwe jest [ono] wyłącznie w Instytucie Onkologii w Warszawie lub Gliwicach. Wobec powyższego proszę o wydanie decyzji co do postępowania w tej sprawie". W takiej sytuacji, ze względów propagandowych, komunistom zależało na tym, by ksiądz nie zmarł w więzieniu. Decyzję podjęto więc błyskawicznie i już 9 marca sędziowie WSR w Krakowie postanowili "udzielić [ks. Brzyckiemu] przerwy w odbywaniu kary na przeciąg 1-go roku". Jeszcze tego samego lub następnego dnia opuścił więzienie. Zbyt późno rozpoczęte leczenie nie pozwoliło jednak kapłanowi na odzyskanie zdrowia. Po ciężkiej chorobie nowotworowej zmarł w Krakowie w październiku 1954 roku. Pochowany został na cmentarzu na Salwatorze, nieopodal kościoła, w którym pełnił posługę kapłańską w czasie okupacji hitlerowskiej.

Filip Musiał     
Autor jest pracownikiem Oddziału IPN w Krakowie.     

 

 

Artykuł zamieszczony w " Naszym Dzienniku", w numerze 83 (2796) z dnia 7-9 kwietnia 2007 r.

 

 


Powrót do Strony Głównej