Księża Niezłomni

 

.

 

Zbigniew Branach

 

Ostatni akord nieznanych sprawców

 

"Czuję, że zbliża się mój dzień - czas spotkania z Panem, który uczynił mnie swoim kapłanem. 'Uwielbia dusza moja Pana'. Dziękuję wszystkim, którzy byli dla mnie ludźmi, a zwłaszcza tym, którzy podali mi rękę, gdy byłem w więzieniu. Do nikogo nie czuję nienawiści, dla wszystkich chcę być bratem i kapłanem. Solidarnym sercem jestem ze wszystkimi, którzy jeszcze walczą, którzy dążą do Polski wolnej i niepodległej...". To fragment testamentu księdza Sylwestra Zycha, datowanego: 13 października 1987 roku. Miał wówczas 37 lat. Dlaczego młody kapłan obawiał się śmierci?

Testator nie dzielił jakichś dóbr materialnych, bo ich nie posiadał. Był człowiekiem niezwykle skromnym i ubogim. Miał dwie pary spodni, ze dwie, trzy koszule, jakieś buty, marynarkę, kurtkę i - nie licząc książek - bodajże nic więcej. Przyjaciele sugerują w jego przypadku testimonium pauperitatis - świadectwo ubóstwa...
   W testamencie ksiądz żegna się ze swoimi najbliższymi i przebacza sprawcom swojej śmierci. Jest to wstrząsający dokument człowieka osaczonego, zaszczutego, żyjącego obawą, że zada mu śmierć inny człowiek. Bał się, bo nieznani sprawcy codziennie grozili mu śmiercią. W anonimowej korespondencji, telefonach z pogróżkami, które niekiedy odbierał po dwa dziennie. Jak do tego doszło?


   Niebezpieczny zwolennik krzyży w szkołach

Ks. Sylwester Zych (1950-1989). Fot. opublikowana w Naszym Dzienniku, w numerze 104 (2817) z dnia 5-6 maja 2007 r.    Urodził się w Ostrówku, parafia Klembów, koło Wołomina 19 maja 1950 roku. Najstarszy z trojga rodzeństwa. Zychowie należeli do ludzi ubogich. Skromni. Religijni. Pracowici. Początkowo mieszkali w pięcioro w jednej izbie. Wiele lat budowali z pustaków niepozorne domostwo w Lipinkach, parafia Duczki. - Sylwek od dzieciaka nauczony był pomagać - wspomina matka Irena Zych. - Nikt go nie musiał gonić. Pomagał sam z siebie. Robił w polu. Pomagał mężowi na budowie tak gorliwie, że dostał przepukliny. Syn był taki, że jak była potrzeba, to i wyprał, a nawet ugotował obiad. Mąż zmarł, jak Sylwek miał lat szesnaście. Wziął wtedy na siebie jeszcze więcej ciężarów. Skończył szkołę zawodową w Zielonce. Marzył od wczesnego dzieciństwa, żeby być księdzem.
   W parafii Św. Trójcy w Kobyłce pracował wtedy ksiądz Grzegorz Kalwarczyk, obecnie kanclerz Kurii Metropolitarnej Warszawskiej. Dobrze zapamiętał zdarzenia sprzed prawie czterdziestu lat. - Sylwek zwrócił się do mnie po raz pierwszy o pomoc w przyjęciu do seminarium duchownego jako absolwent szkoły zawodowej. Odbyliśmy rozmowę, pamiętam doskonale, na stacji kolejowej w Zagościńcu, gdy spieszyłem z Kobyłki na tamtejszy punkt katechetyczny u państwa Jakubowskich uczyć dzieci i młodzież religii. Poradziłem mu zdobycie najpierw matury.
   Chłopak posłuchał rady młodego kapłana. Skończył technikum elektryczne i wstąpił do Wyższego Metropolitarnego Seminarium Duchownego św. Jana Chrzciciela w Warszawie. - Poradziłem mu z kolei, aby nie wymeldowywał się od razu z domu i dzięki temu nie znalazł się w jednostce kleryckiej, gdzie młodych ludzi poddawano ostremu procesowi ateizacji - kontynuuje ksiądz prałat Kalwarczyk.
   Młody kleryk trafia początkowo do szkoły podoficerskiej w Giżycku, skąd ze specjalnością kierowca czołgu przewieziono go do Włodawy. Po odbyciu służby wojskowej powraca do seminarium. 5 czerwca 1977 roku otrzymuje święcenia kapłańskie z rąk Prymasa Polski ks. kard. Stefana Wyszyńskiego.
   Neoprezbiter rozpoczyna pracę duszpastersko-katechetyczną w Czerniewicach koło Tomaszowa Mazowieckiego. Następnie pracuje jako wikary w Stanisławowie nieopodal Mińska Mazowieckiego, Bedlnie koło Kutna oraz w Tłuszczu. Wszędzie łatwo nawiązuje kontakt z dziećmi i młodzieżą. Zauważa go Służba Bezpieczeństwa. "Wikary Zych jest niebezpiecznym zwolennikiem przywrócenia krzyży w szkołach" - donoszą przełożonym lokalni "opiekunowie" z bezpieki.
   Dał się poznać jako człowiek wyjątkowej skromności. Pamiętał swój rodowód. "Gdy miałem trochę wolnego czasu, siadałem na stołku obok ojca, który był szewcem, i pomagałem naprawiać buty" - wspominał. "W siedemnastym roku życia poszedłem do pierwszej w życiu pracy. Za cztery złote dwadzieścia na godzinę, plus szkodliwe za naświetlenia, bo naprawialiśmy stacje radarowe".
   Przełożeni i parafianie, u których pracował, są zgodni: to prawdziwy ksiądz. Z powołania.


   Moralnie odpowiedzialny

   25 maja 1981 roku rozpoczyna pracę w parafii św. Anny w Grodzisku Mazowieckim. Tam zastaje go stan wojenny. 18 lutego 1982 roku umundurowany lektor Dziennika Telewizyjnego podał sensacyjną wiadomość zaczynającą się od słów: "Nieznani sprawcy w trakcie próby rozbrojenia sierżanta milicji użyli broni...".
   Postrzelony milicjant trafił do szpitala. Zmarł pięć dni później wskutek powikłań będących następstwem zapalenia płuc. Z początkiem marca aresztowano kilku uczniów szkół z Grodziska Mazowieckiego i księdza Sylwestra Zycha, u którego przechowywali pistolet użyty w trakcie rozbrajania sierżanta Zdzisława Karosa.
   "Wprowadzenie stanu wojennego było dla mnie szokiem i stanowiło podeptanie nadziei i praw, jakie wiązałem z ruchem 'Solidarności' i zachodzącymi wówczas w kraju przemianami" - mówił ksiądz w czasie jednego z przesłuchań. "Uważałem, że próba zdeptania praw człowieka, jaką podjęła władza, nie może się powieść. W związku z tym w swej pracy duszpasterskiej nadal wyrażałem swoje poglądy i zwłaszcza w kazaniach starałem się mówić to, co by mogło krzepić serca... Mówiłem o potrzebie zachowania wiary w siebie. W drugiego człowieka. W zwycięstwo idei posierpniowej. Wiary w 'Solidarność'. Akcentowałem, że wartości te nie zginą, a odwrotnie - odrodzą się po wielokroć".
   Po wyłożeniu przesłuchującemu swojego credo ksiądz Zych kontynuował: "Poglądów nigdy nie taiłem i być może to sprawiło, że zgłosili się do mnie dwaj młodzi ludzie, których wcześniej nie znałem. Oświadczyli, że są zorganizowaną grupą... Pozostawili mi na przechowanie pistolet TT z dwoma magazynkami i amunicją i powiedzieli, że celem podejmowanych przez nich działań jest gromadzenie broni palnej, która miała być ewentualnie użyta w przypadku konfrontacji z władzą. Chodziło o to, że gdyby władze zdecydowały się na użycie siły wobec społeczeństwa, to wówczas społeczeństwo nie byłoby bezbronne... Czułem się zobowiązany udzielić pomocy i schronienia wszystkim potrzebującym, a więc i tym chłopcom. Chciałem im pomóc, bo czułem się za nich moralnie odpowiedzialny".
   Chłopcy roznosili ulotki. Wzorowali się na "Kamieniach na szaniec". Wsypywanie cukru do baków aut milicyjnych i tak dalej. Byli gotowi stawić opór reżimowi generała Jaruzelskiego, chociaż nie wiedzieli jak. Liczyli na to, że wybuchnie powstanie narodowe. "Jak zabili górników z 'Wujka', to na transformatorze w Grodzisku napisaliśmy węglem: Wujka pomścimy. (...) Chcieliśmy działać jak partyzantka miejska. Mówiliśmy o odbiciu internowanych w Białołęce" - mówią.


   Dajcie mi broń! Zastrzelę klechę!

Ks. Sylwester Zych (1950-1989). Fot. Arch. A. Zych-Krasieńki. Opublikowano w Naszym Dzienniku, w numerze 104 (2817) z dnia 5-6 maja 2007 r.    Propaganda stanu wojennego szalała. Młodych chłopców chciano wykreować na bandytów z "Solidarności", chociaż żaden z nich nie należał do związku. Nazwisko wikarego z Grodziska Mazowieckiego upowszechniono jak żadnego innego księdza. Doszło do procesu.
   Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego pod przewodnictwem sławnego wówczas podpułkownika Władysława Monarchy skazał księdza na 4 lata pozbawienia wolności za rzekomą przynależność do organizacji zbrojnej i faktyczne przechowywanie broni bez zezwolenia. Generałowie WRON uznali jednak, że to za mało. Sąd Najwyższy stanu wojennego zmienił wyrok na sześć lat więzienia, co jest ewenementem nawet w praktyce wymiaru sprawiedliwości a la PRL.
   Jerzy Kawczyński z Elbląga, tymczasowo aresztowany za działalność konspiracyjną w stanie wojennym, poznał księdza Zycha w słynnym Pawilonie III Aresztu Śledczego w Warszawie. - Od 25 marca do początku lipca 1982 roku przebywaliśmy w jednej celi. Ksiądz Sylwester opowiadał, że zarówno milicjanci w mundurach, jak i funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa w ubraniach cywilnych zapowiadali mu zemstę. Przełożeni wbijali im do głowy, że ksiądz jest winny śmierci sierżanta Karosa - wspomina.
   Księdza Zycha najpierw trzymano w podziemiach Pałacu Mostowskich, warszawskiej siedzibie bezpieki.
   - Dajcie mi broń! Zastrzelę s...a bez czekania na proces! - wykrzykiwała pewna milicjantka na widok prowadzonego korytarzem księdza. Trudno powiedzieć, czy była to inscenizacja w celu zastraszenia aresztanta, czy faktyczna histeria funkcjonariuszki z zakodowanym antyklerykalizmem.
   - Pewnego razu strażnicy wywołali księdza Zycha na korytarz - wspomina dzielący z nim czteroosobową celę Leszek Moczulski. - Powrócił do celi rozdygotany. Miał rozmowę z nieznanym funkcjonariuszem MSW, który powiedział bez ogródek: "Zostaniesz zamordowany, ale dopiero po odbyciu całej kary więzienia".
   - Ksiądz Sylwester był przejęty groźbą i prosił, aby tę informację przekazać do odpowiedniej komórki KPN. Chociaż starałem się go uspokoić, wzmocnić psychicznie, to wcale się mu nie dziwiłem. Wiedzieliśmy, jak długie są ręce bezpieki.
   - Leszek Moczulski przekazał mi informację o groźbach przeciwko księdzu Zychowi - potwierdził Edward Wende, podówczas obrońca szefa KPN. - Bezpieka zapowiadała mu zemstę - dodał.
   Oliwy do ognia dolał jeszcze Czesław Kiszczak. Niezgodnie ze stanem faktycznym ogłosił, jakoby "zabójstwa milicjanta Zdzisława Karosa dokonano przy pomocy księdza Sylwestra Zycha" ("Będę rozmawiał z każdym", tygodnik "Polityka" nr 24, 14.06.1986 r.). To pomówienie, na jakie pozwolił sobie pierwszy milicjant reżimu, miało zwielokrotniony skutek za murami więzienia. Klawisze pokazywali księdzu wywiad z generałem i przepowiadali mu w specyficznej konwencji przyszłość: "Widzisz, co minister o tobie mówi. Milicja tego Karosa ci nie daruje. Załatwią cię, chłopie, jak amen w pacierzu. Żeby nie robić nam w kiblu kłopotu, załatwią cię, jak stąd wyjdziesz".
   Skazany ksiądz Zych ciężko zachorował. Silna nerwica serca (palpitacje), nasilające się dramatycznie astmatyczne zadyszki, wrzody i nerwica żołądka, objawy dyskopatii, wzmożona męczliwość, drętwienie nóg... Nie bacząc na dolegliwości, domagał się zezwolenia na odprawienie Mszy Świętej za kratami. Żądanie wzbudzało niesmak bezpieki, a naczelnik karał kapłana za tę "śmiałą fanaberię". Ukarano go za podanie Komunii Świętej współwięźniowi celą twardego łoża.
   Latem 1984 roku ogłoszono amnestię dla więźniów politycznych. Objęła wszystkich, z wyjątkiem niepokornego księdza. Jemu zaostrzono w tym momencie rygor wykonywania kary. Naczelnik zafundował mu dziewięciomiesięczny pobyt w izolatce.
   Przebywanie w więzieniu zaostrzyło jego stosunek do systemu. Komunizm traktował jako zaprzeczenie wszystkich wartości ludzkich i Bożych. Marzył o doczekaniu chwili jego upadku i zjednoczenia wszystkich ludzi, którym droga była wolna Polska.


   Teraz już mogę umrzeć

   Ksiądz Zych spędził za kratami cztery lata, siedem miesięcy i pięć dni. Świadectwo zwolnienia otrzymał 10 października 1986 roku. Ksiądz arcybiskup Józef Glemp przydzielił mu funkcję kapelana Zgromadzenia Sióstr Rodziny Maryi w Warszawie Białołęce Dworskiej.
   Szykanowany przez bezpiekę od pierwszego dnia wolności, nie zwlekał z włączeniem się w działalność konspiracyjną. W wychodzącym poza cenzurą piśmie "Jawniak" publikuje wspomnienia więzienne. Sympatyk Niezależnego Ruchu Społecznego im. ks. Jerzego Popiełuszki i Grupy Politycznej "Niezawisłość".
   - Teraz to już się chyba wezmą za mnie - mówił do przyjaciół, gdy wracali z pogrzebu księdza Suchowolca. - Nie martw się Sylwek, na pewno nic się nie stanie - pocieszali go, ale raczej pro forma. Szykany narastały.
   4 lutego 1989 roku ksiądz Zych odprawia Mszę św. inaugurującą III Kongres KPN, której był kapelanem. - Należał do ludzi skromnych i odważnych - wspomina Leszek Moczulski. - Sporadycznie występował jako kurier w poufnych sprawach KPN.
   Bezkompromisowy. Był kapłanem bez intelektualnej charyzmy. Prostolinijny aż do bólu, zatem niewyznaczony na idola środowisk kontestującej system inteligencji. Mniej skłonny do spektakularnych przedsięwzięć, predestynowany raczej do cichej, konsekwentnej pracy. Wymagający w stosunku do siebie.
   - Otwarty, nie stwarzający dystansu - wspomina Katarzyna Łańcucka, redaktor "Listów z więzienia" ks. Zycha oraz wyboru jego tekstów "Walczyłem do końca". - To człowiek wyciszony, aż przesadnie skromny. Jakby pozbawiony osobistych ambicji, zakompleksiony. Nie lubił mówić o sobie. Powtarzał często: "Ważne, aby robota szła, a nie ile kto robi". Tolerancyjny. Jeśli w podziemnej pracy pojawiały się jakieś podejrzenia o agenturalność czy coś podobnego, Sylwek tłumaczył, że nie trzeba poświęcać temu nadmiaru uwagi. Jego dobroć, ale i naiwność, mogły ułatwiać bezpiece dostęp do niego - opowiada.
   "Kapłaństwo nie oznaczało dla niego konieczności zachowania dystansu wobec ludzi" - wspomina w "Kurierze Mazowieckim" Roland Staszak. "Przeczytałem jego testament, w którym zawarł słowa: 'Dla wszystkich chcę być bratem'. I taki był rzeczywiście" - dodaje.
   Wyczuwało się w nim pewien pośpiech. Jakby zdawał sobie sprawę, że zostało mu niewiele czasu. Żył pod presją śmierci. W osaczeniu i strachu, ale się nie skarżył. Nie chciał robić z siebie męczennika. "Czuję, że nie pożyję długo. Oni mnie wykończą" - powtarzał raz i drugi mimochodem.
   Staszak widział księdza tuż po wyborach w czerwcu 1989 roku. - Teraz już mogę umrzeć - powiedział.


   W jednym rzędzie z Kiszczakiem

   - Więzienie brata nie złamało - mówi siostra księdza Alicja Zych-Krasieńko. - Powiedziałabym, że nawet przeciwnie. Wydawało mi się, że jest bardziej konsekwentny w swoim postępowaniu. Żył w stresie spowodowanym poczuciem zagrożenia. Grożono mu śmiercią w więzieniu. Po wyjściu nękali go anonimowymi pogróżkami - opowiada.
   - Jak odwiedzaliśmy go w więzieniu, to mówił nieraz, że grożą mu zabiciem - wspomina matka księdza. - Jak zamordowali księdza Jerzego, powiedział do mnie: "Mamo, oni mnie to mają pod ręką...". Raz mówił, że chce wyjść z więzienia, a innym razem, że boi się wolności. I jak tylko wyszedł, to zaczęły się anonimy z pogróżkami i obietnicą śmierci. Syn po wyjściu z więzienia nie miał spokoju. Tropili go wszędzie. Po raz pierwszy pobili go w Zielonce po Mszy Świętej za Ojczyznę. Zbili i uciekli - relacjonuje.
   - W maju 1989 roku brat był na przedstawieniu w warszawskim Teatrze Powszechnym - mówi Alicja Zych-Krasieńko. - Sylwek siedział w jednym rzędzie z Kiszczakiem. Przypadkowo, jak myślę. Nie wiem, czy za przypadkowe uznać także zdarzenie, jakie miało miejsce po wyjściu z teatru. Ksiądz czekał na autobus na przystanku. Wtem zaatakowało go niespodziewanie dwóch mężczyzn. Błyskawicznie wciągnęli go do pobliskiej bramy i obili. Obezwładnionemu usiłowali do gardła wlać alkohol - dodaje.
   Wszczęto dochodzenie. Ustalono, że napastnicy zmusili napadniętego do wypicia alkoholu, parokrotnie uderzyli go w głowę, a w końcu rozebrali i pozostawili... Sprawcy zostali spłoszeni przez przechodzącą przypadkowo dziewczynę, która zaczęła wzywać pomocy. Zbiegli, zabierając ze sobą saszetkę i ubranie pokrzywdzonego... Jak ustaliła prokuratura, nieznajoma odwiozła napadniętego do Białołęki.
   Barbara Gawór, lekarz Oddziału Neurochirurgii Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Warszawie, relacjonuje: "W maju 1989 roku uczestniczyłam w badaniu Sylwestra Zycha, którego poprzednio ani nie widziałam, ani nie znałam. Pacjent miał złamane dziesiąte żebro po stronie lewej. Wydawało się, że opłucna nie została uszkodzona. O ile sobie dobrze przypominam, na plecach na wysokości złamania, miał otarcie naskórka. Nie pamiętam, czy miał inne widoczne obrażenia. Ksiądz nie chciał mówić o okolicznościach, w jakich doznał urazu. Jak pamiętam - otrzymał środek przeciwbólowy i chyba został zabandażowany, lecz przy tym już nie byłam".
   Kim byli sprawcy napadu? Niestety, podjęte nieco post factum starania nie przyniosły prokuraturze powodzenia. Postępowanie umorzono z powodu niewykrycia sprawców napadu.
   - Sylwek ostatni raz w domu rodzinnym był 21 czerwca 1989 roku, w moje imieniny - wspomina siostra księdza. - Sprawiał wrażenie zastraszonego. Wieczorami nie opuszczał domu. Ani swojego, ani naszego. Tak, bał się. Ale cieszył się z wyjazdu na urlop - opowiada. - Mogę wrócić, mogę nie wrócić, nie wiem - powiedział przed pożegnaniem z siostrą. - Testament jest w szufladzie. - Słowa te zaskoczyły mnie mimo wszystko. Nie przypuszczałam, że będą to ostatnie słowa, jakie usłyszę od brata - dodaje.
   Ksiądz Sylwester Zych otrzymał wkrótce potem nominację na wikariusza parafii św. Jakuba w Skierniewicach. Przewiózł skromny dobytek z Białołęki i 5 lipca 1989 wyjechał na krótki urlop do Braniewa. Korzystał tam z gościny swego starszego przyjaciela, księdza prałata Tadeusza Brandysa, proboszcza parafii św. Katarzyny. Codziennie o godzinie szóstej piętnaście odprawiał Mszę Świętą. 10 lipca spożył śniadanie w towarzystwie proboszcza, jego siostry i szwagra. Wszyscy narzekali na upał. Słupek rtęci na termometrze przekroczył bowiem tego dnia 40 stopni Celsjusza. Ksiądz Zych ubrany był w koszulkę polo z krótkim rękawem. Zapamiętajmy ten szczegół.


   54 rany i obrażenia

   Nauczyciel Kazimierz Gursztyn, członek Rady Parafialnej, podwiózł gościa grzecznościowo na przystań we Fromborku. Miał popłynąć statkiem odbywającym rejs na drugą stronę Zalewu Wiślanego do Krynicy Morskiej. Jednak ani bileter na przystani, ani nikt z załogi, ani pasażerów nie zauważył księdza na pokładzie. W ostatniej chwili zmienił plany? Był człowiekiem szczerym i otwartym, więc dlaczego nikomu nic nie powiedział?
   12 lipca 1989 roku opublikowano w "Głosie Wybrzeża" informację o znalezieniu zwłok mężczyzny bez dokumentów na dworcu PKS w Krynicy Morskiej. Księży parafii św. Katarzyny w Braniewie przeszedł cień niepokoju. Początkowo nie łączyli treści notatki prasowej z dwudniową nieobecnością księdza Sylwestra. Niemniej odbyli telefoniczne konsultacje między innymi z jego siostrami.
   - Tak, to ciało księdza Zycha - powiedzieli w prosektorium upoważnieni przez proboszcza Brandysa mężczyźni. Rozpoznanie przyszło im z trudem, bo twarz była zmasakrowana.
   Przeprowadzono już badanie sekcyjne. Dwadzieścia sześć godzin po przypuszczalnym zgonie nie ustalono jego przyczyn. W protokole posekcyjnym brak wagi ciała, jak również personaliów denata. W odpowiedniej rubryce wpisano "NN". Niejasności było więcej.
   Panowała jednak zgodność w kwestii ubioru denata w prosektorium. Miał koszulkę polo z krótkim rękawem. Ale znaleziony na dworcu PKS w Krynicy ubrany był inaczej. Według zgodnej opinii zespołu reanimacyjnego pogotowia ratunkowego, mężczyzna miał na sobie flanelową koszulę z długim rękawem!
   Jak wytłumaczyć tę zasadniczą sprzeczność? Czy ciało znalezione i poddane reanimacji na dworcu nadmorskiego kurortu na pewno należało do tej samej osoby, jaką dostarczono do prosektorium i poddano badaniu sekcyjnemu?
   Sprzeczność spotęgowała okoliczność, że ksiądz Zych nie miał w swoim urlopowym ekwipunku flanelowej koszuli ani żadnej innej z długimi rękawami. Dwa dni przed zidentyfikowaniem jego ciała na molo we Fromborku widziany był w koszulce z krótkim rękawem.
   Powstaje wątpliwość, czy zmarłym mężczyzną na dworcu autobusowym był właśnie ksiądz Zych. Jak to zinterpretować? Czyżby nieboszczyk przebrał się po śmierci? Nie poruszamy się wszelako w konwencji science fiction. Wykluczając tę ewentualność, przed śledztwem stanęło pytanie, kto go przebrał i dlaczego?
   Przeprowadzona dwa dni później (14 lipca) tak zwana poprawkowa sekcja zwłok przyniosła zdumiewające, a zarazem budzące grozę wyniki. Zespół lekarzy Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Gdańsku ujawnił u zmarłego złamanie czterech żeber, a ponadto pięćdziesiąt cztery inne obrażenia. Jak stwierdzili powołani przez prokuraturę biegli lekarze medycyny sądowej, pręgi z tyłu głowy mogły zostać zadane pałką.
   Czy ksiądz Zych te wszystkie rany i obrażenia mógł sobie zadać sam? Wykluczone. Ale jeśli nie zadał ich sobie sam, zachodzi pytanie - kto to uczynił?


   Nie mordujcie naszych kapłanów!

   Szefem telewizji był wówczas Jerzy Urban. Na jego osobiste polecenie spreparowano i wyemitowano w przeddzień pogrzebu kapłana szkalujący i naruszający jego godność materiał. Nawiązał do tego ksiądz biskup Zbigniew Kraszewski podczas Mszy Świętej żałobnej w Duczkach pod Wołominem: - Niestety... W programie znalazły się wiadomości uwłaczające godności zmarłego oraz wręcz nieścisłe. Na przykład świadkowie występujący jako "naoczni" zeznali, że znaleźli zimne już zwłoki księdza Sylwestra o godzinie drugiej piętnaście... Inni świadkowie natomiast zeznawali, że o godzinie drugiej w nocy ksiądz Sylwester przebywał zdrowy i cały w barze w tejże miejscowości. Jedno albo drugie jest więc nieprawdą... Już starożytni Rzymianie mówili: De mortui nil nisi bene - zmarłych należy wspominać tylko dobrze. Jeśli tak mówili poganie, to gdzie my jesteśmy, ludzie dwudziestego wieku, jeżeli rzucamy oszczerstwa na zmarłych? A tak właśnie uczyniła nasza prasa, radio i telewizja... Swoje wspomnienia więzienne ksiądz Sylwester wieńczy zdaniem: "Przebaczam wszystkim, którzy w więzieniu wyrządzili mi jakąkolwiek krzywdę. I temu sierżantowi z Mokotowa, który powiedział, że jak będzie trzeba, to odetnie mi rękę, bo podniosłem ją na władzę ludową". Ksiądz Sylwester Zych przebaczył, a my módlmy się słowami Chrystusa: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią".
   - Ksiądz Sylwester zapytany przez Prymasa Wyszyńskiego: "Czy chcesz służyć Bogu i ludziom?" - odpowiedział: "Tak...". Jakże drogie było mu kapłaństwo... Ta niełatwa służba zaprowadziła go za kraty więzienne... Nie dziwi śmierć kapłana. Ale dziwi nas, że umierają w taki sposób niektórzy kapłani. Sylwku, Twoja śmierć nie będzie zmarnowana. Twoja ofiara nigdy nie będzie zapomniana - mówił ksiądz Konstanty Kordowski z rocznika seminaryjnego zmarłego.
   - Tu, nad grobem trzeciego w tym roku zamordowanego kapłana, powinna stanąć ta "elita" pertraktująca dzisiaj na Wiejskiej. Który z komunistów, który z popleczników Moskwy ma zostać prezydentem! - wołał dramatycznie Wojciech Ziembiński, weteran opozycji antykomunistycznej. - Ksiądz Sylwester Zych jako trzeci w tym roku powiększa grono męczenników, kapłanów polskich... Zadajemy pytanie renegatom Narodu Polskiego: - Cóżeśmy my, szczep piastowski, wam, sługom obcego mocarstwa, takiego uczynili, że mordujecie naszych kapłanów?


   Nie chciał przyspieszać egzekucji

   Do bliskich przyjaciół księdza Zycha należał ksiądz Stanisław Małkowski, który przyznaje, że nie zdawał sobie sprawy ze skali narastającego niebezpieczeństwa: "Zabójstwa księży Niedzielaka i Suchowolca obaj wiązaliśmy z działaniami tajnych służb. Teraz mam świadomość, że należało z tego wyciągnąć wnioski. Sylwek wypowiadał się zazwyczaj powściągliwie, bo należał do ludzi stroniących od rozgłosu, skrytych. Niemniej wiedziałem, że od wyjścia z więzienia był przygotowany do nagłej, niespodziewanej śmierci".
   - Ksiądz Sylwester znany był z oddania sprawie podziemnej "Solidarności", której był honorowym członkiem. Jego zaangażowanie miało wymiar religijny, duszpasterski i moralny. Polityka nie była jego pasją, chociaż wdawał się w politykę w duchu słów księdza Piotra Skargi. "Rzecze kto: ksiądz się wdawa w politykę! Wdawa i wdawać się winien; nie w rządy jej, ale w zatrzymanie, aby jej grzechy nie gubiły i dusze ludzkie w niej tonęły...". Moim zdaniem, "Solidarność" była dla księdza Zycha sprawą jedności, troski o człowieka oraz odpowiedzialności za wspólne ojczyste dobro. Sprawą Bożą i ludzką zarazem. Ksiądz Sylwester mówił o wielu ludziach oddanych, ofiarnych, gotowych nawet na więzienie, nawet na męczeństwo. I jedno, i drugie stało się jego udziałem. W ostatnich miesiącach życia wypowiadał się w duchu pesymistycznym: "Po co miałbym się leczyć. Już nie warto". Unikał mówienia o groźbach odbierających mu sen, bo nie chciał przyspieszać terminu swojej egzekucji - relacjonuje ks. Stanisław Małkowski.
   Dodaje, że po raz ostatni spotkali się 2 lipca 1989 roku w mieszkaniu państwa Moczulskich, gdzie odbywało się zebranie Chrześcijańsko-Patriotycznego Instytutu im. ks. Jerzego Popiełuszki.


   Zbrodnia doskonała?

   Śledztwo w sprawie zgonu księdza trwało prawie 4 lata. Kilku prokuratorów usiłowało rozwikłać zagadkę śmierci kapłana. Mimo przesłuchania licznych świadków i zebrania siedemnastu tomów akt śledztwa nie udało się rozwiać wielu wątpliwości i zagadek związanych ze śmiercią księdza Zycha.
   Prokurator Bogusław H. Michalski z warszawskiej prokuratury apelacyjnej 4 grudnia 1993 roku utrzymał w mocy zaskarżone przez pełnomocników rodziny zmarłego postanowienie prokuratury niższej rangi o umorzeniu śledztwa w sprawie śmierci księdza Zycha. Nie omieszkał jednak stwierdzić w sposób tyleż wyraźny, co znamienny: "Wyniki śledztwa nie mogą być uznane przynajmniej za zadowalające, gdyż zebrane dowody nie pozwalają nawet na dokonanie ustaleń o znaczeniu podstawowym, dotyczącym stanu faktycznego. Zbrodnia doskonała? Tego nie wiem. Z pewnością perfekcyjnie przygotowana".
   Biegnę myślą w innym kierunku. Kilka miesięcy po śmierci księdza Zycha rozwiązano struktury Służby Bezpieczeństwa PRL. Od tego czasu nie zdarzyły się zbrodnie na kapłanach z powodów politycznych. Nie sądzę, iż mamy do czynienia z przypadkowym zbiegiem okoliczności.
   Śmierć księdza Sylwestra Zycha wygląda na ostatni akord skomponowany i wykonany przez nieznanych sprawców, o proweniencji z peerelowskiej bezpieki. Niemniej ponure okoliczności śmierci bohaterskiego kapłana pozostają nadal zasnute mgłą tajemnicy. Kto i kiedy tę mgłę rozproszy?

Zbigniew Branach     

 

Grozili mu śmiercią

Z siostrą zamordowanego księdza Alicją Zych-Krasieńką rozmawia Zbigniew Branach

Kiedy po raz pierwszy dowiedziała się Pani, że brat dostaje anonimy?
   - W roku 1987. Anonim nadszedł pocztą. Zbiegło się to z terminem wizyty w Polsce Jana Pawła II.
Zna Pani ich treść?
- Brat pokazywał mi niektóre. Pierwszy anonim był dość tajemniczej, niezrozumiałej treści: "G...u, jak nie zaczniesz działać - to my cię załatwimy". Następne były bardziej przejrzyste i zazwyczaj w takim stylu: "Niedługo zamkniemy ci mordę, klecho". Albo: "Módl się, módl, bo twoje dni są policzone".
Brat często otrzymywał anonimy?
- Z tego, co mówił, wnioskowałam, że trzy, cztery razy w miesiącu. Nie licząc telefonów. Nieznani mężczyźni nieraz nawet dwa, trzy razy dziennie grozili mu śmiercią. Mój brat żył wtedy w nieustannym lęku.
Dziękuję za rozmowę.

 

Artykuł zamieszczony w " Naszym Dzienniku", w numerze 104 (2817) z dnia 5-6 maja 2007 r.

 

 


Powrót do Strony Głównej