Księża Niezłomni

 

.

 

dr Lucyna Żbikowska

 

Gdy odwaga kosztowała
Ojciec Stefan Dzierżek SJ (1913-2005)

 

Młodość, ta, o której zwykło się mówić: górna, piękna, radosna, pełna entuzjazmu, nie była udziałem pokolenia okrutnie doświadczonego przez wojnę. Do tej generacji należał właśnie o. Stefan Dzierżek, jezuita.

Ojciec Stefan Dzierżek urodził się w Szymanowicach pod Łowiczem 23 września 1913 r. w rodzinie głęboko religijnej, wiejskiej, ale szeroko otwartej na wiedzę o świecie i historię własnego Narodu. Jak sam wspominał: "matka była prostą kobietą, ale Pan Bóg dał jej otwartą głowę, (...) zainteresowanie ludźmi i głód wiedzy", a zatem nic dziwnego, że jako pięcioletni chłopiec umiał już czytać i przed ukończeniem sześciu lat przystąpił do I Komunii Świętej. Ta wczesna dojrzałość religijna inspirowana była czujną i troskliwą opiekę matki, której mały Stefan bardzo wcześnie powierzał swoje dziecięce marzenia o "byciu księdzem". Dar wyjątkowo głębokiego przeżywania modlitwy oraz zainteresowanie opowieściami o świętych coraz bardziej utwierdzały matkę w przekonaniu, że należy marzenia chłopca pielęgnować i czuwać nad ich spełnieniem. On sam i jego rodzeństwo pilnie wczytywali się również w dzieje niezwykłych ludzi oraz władców Polski. Z upodobaniem oddawali się więc lekturze historii swej Ojczyzny, oglądając przy okazji poczet królów polskich namalowany przez Jana Matejkę i wybierając spośród nich tych, którzy w ich przekonaniu byli szczególnie ważni w dziejach Narodu. Ojciec Stefan często powracał we wspomnieniach do tych lat, kiedy, jak pisał: "Nasze przeżywanie historii polegało na tym, żeśmy sobie wybierali z niej patronów, co większych, co znaczniejszych. Każdy z nas oczywiście chciał mieć za patrona Chrobrego, ale starszy brat miał pierwszeństwo, więc dla mnie zostawał Stefan Batory, zresztą też wielki król i do tego mój imiennik. (...) Kiedy w trzeciej klasie przyszedł czas na lekcję o chrzcie Polski, marzyło mi się jego tysiąclecie. Wyobrażałem sobie siebie jako ważnego kanonika, biorącego udział w obchodach jubileuszowych".
   Jak widać z biografii ojca Stefana, wiele z marzeń się spełniło! I ważne funkcje oraz stanowiska w zakonie, i studia na uniwersytecie imienia wybranego ongiś patrona, i udział w uroczystych obchodach milenijnych.
   Niepowodzenie w klasie czwartej szkoły powszechnej, zresztą niezasłużone i bardzo krzywdzące, skłoniło matkę do wysłania syna do Małego Kolegium Piusa X w Pniewach, gdzie chłopiec spędził półtora roku. Kolegium było pod opieką sióstr urszulanek i one też podsunęły mu myśl o kapłaństwie zakonnym. Dlatego też w 1928 r. wstąpił do nowicjatu Księży Jezuitów w Kaliszu, maturę zaś zdał w Pińsku, a po jej uzyskaniu wyjechał na studia filozoficzne do Francji. Po powrocie ze studiów zagranicznych zapisał się na fizykę na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Wybór uczelni okazał się niezwykle trafny, bowiem tamtejsze środowisko akademickie formowane było przez wspaniałych uczonych, zarówno świeckich, jak i duchownych. Uczyli młodych studentów i wpajali im wielkie chrześcijańskie cnoty: wierność, męstwo, odwagę, dobroć i pokorę. Swoją postawą i autorytetem dawali przykład wdrażania owych cnót w życie. Wystarczy przytoczyć opinię Ireny Sławińskiej o jednym z uniwersyteckich profesorów: "profesor Stanisław Kościałkowski, 'Jezusik', wspaniały wychowawca młodzieży, (...) wcielenie dobroci i pokory. (...) pokora i ewangeliczne ubóstwo, które dyskretnie praktykował, poświęcając gros swoich dochodów na pomoc dla młodzieży". Nauka nie poszła w las - jej spadkobiercy, studenci, w swoim dorosłym życiu czynili tak samo.
   Wśród duchownych, którzy odegrali ogromną rolę w pogłębianiu religijności oraz kształtowaniu odpowiedzialności moralnej i postaw patriotycznych młodzieży studiującej na wileńskiej Alma Mater, byli między innymi księża Henryk Hlebowicz i Kazimierz Kucharski. W okresie okupacji hitlerowskiej i sowieckiej losy obydwu duchownych złączą się z konspiracyjną działalnością ojca Stefana. Ten trudny czas potwierdzi słuszność wyznawanych przez nich zasad i poglądów.


   W konspiracji wileńskiej

Ojciec Stefan Dzierżek ze Sługą Bożym Janem Pawłem II. Fot. arch. Opublikowano w 'Naszym Dzienniku', w numerze 145 (2858) z dnia 23-24 czerwca 2007 r.    Czas okrutnej wojny i okupacji na trwale złączył losy studentów Wilna, ich profesorów i duszpasterzy. Do tego miasta powrócił o. Stefan Dzierżek 30 września 1939 r., gdy po kapitulacji wojsk polskich jako ochotnik 261. kompanii sanitarnej dotarł pod Lwów. Wilno było już dobrze zorganizowane. Od połowy września 1939 r. na terenie Kolegium Jezuickiego z inicjatywy ks. Kazimierza Kucharskiego działało Towarzystwo Samoobrony Obywatelskiej dla uchodźców z zachodnich i centralnych dzielnic Polski. Prowadziło stołówkę, schronisko, przychodnię lekarską i świetlicę. Ta ofiarna działalność trwała aż do listopada 1941 roku. Uchodźcy nie posiadali najczęściej ważnych dokumentów bądź też zachodziła konieczność ukrywania ich pod obcym nazwiskiem i stąd zrodziła się kolejna inicjatywa ks. Kucharskiego, aby wspomóc komórkę legalizacyjną hm. Józefa Grzesiaka-Czarnego, co więcej - rozwinąć jej działanie na znacznie większą skalę. Jak podkreśla Longin Tomaszewski w swojej książce pt. "Kronika Wileńska", ks. Kazimierz Kucharski cieszył się w Wilnie ogromnym zaufaniem i dlatego do niego właśnie "zwracały się o pomoc dziesiątki zagrożonych". Do tej niebezpiecznej pracy zaangażował on również kleryków jezuitów, a jednocześnie studentów USB (jeden na matematyce, drugi na fizyce) Stanisława Kiałkę i Stefana Dzierżka. Dokumenty przygotowywano początkowo metodą "chałupniczą", ale w dość krótkim czasie (zapotrzebowanie było bardzo duże, a i czas niezwykle gorący) zaczęto wykonywać pieczęcie metalowe metodą cynkograficzną. Nie tylko ułatwiała ona preparowanie dokumentów, ale umożliwiała wielokrotne użytkowanie pieczęci. Stanisław i Stefan szybko opanowali technikę cynkograficzną pod okiem fachowca Zaniewskiego i wkrótce produkowali pieczęcie oraz dokumenty sami. Doskonale zorganizowana pod każdym względem, pełna samozaparcia praca uratowała bardzo wielu członków podziemia niepodległościowego, ale nie tylko, bo i wielu z ludności cywilnej. Więcej nawet, dzięki nim liczna grupa oficerów broni technicznej wyjechała na Zachód, zasilając Polskie Siły Zbrojne.
   Ksiądz Kazimierz Kucharski, aresztowany w czerwcu 1941 roku, początkowo przebywał w więzieniu przy ul Ofiarnej, w celi bez okna, zagrzybionej, wilgotnej (po ścianach spływała woda), poddawany brutalnemu śledztwu, a potem został przeniesiony na Łukiszki. Wyczerpany wcześniej przebytym durem brzusznym, nieludzkimi warunkami więziennymi i bezwzględnym traktowaniem 23 czerwca został wraz ze współwięźniami wywieziony na Syberię. Ojciec Stefan Dzierżek również nie uniknął aresztowania. Został zabrany sprzed domu, w którym pracował nad fabrykowaniem dokumentów, 26 marca 1942 roku. Nie miał nawet czasu ani możliwości pozbycia się dowodów winy. Tego dnia gestapo niemieckie i litewskie aresztowało wszystkich zakonników i siostry zakonne. W więzieniu przesiedział siedem miesięcy, ale do śledztwa nie doszło. Jak sam wspominał, "do dziś nie rozumiem, dlaczego. Gdyby doszło do śledztwa, niewątpliwie skończyłbym na Ponarach, wileńskim miejscu straceń. Dziś tłumaczę sobie, że Bóg się uparł, żeby zrobić ze mnie księdza, bo wtedy byłem klerykiem".
   Faktycznie tak się stało. 3 października 1944 r. w Wilnie kleryk Stefan Dzierżek otrzymał święcenia kapłańskie, by 11 listopada objąć parafię w Juraciszkach. Sytuacja była bardzo trudna dla wszystkich, a dla duchowieństwa katolickiego szczególnie. Ojciec Wacław Sęk w książce pt. "Proboszcz gorącego pogranicza" pracę kapłańską na tych terenach nazwie misjami, którym towarzyszyły na co dzień wrogość, podejrzliwość, zagrożenie i brutalność. Dla wiernych ksiądz katolicki był często jedynym oparciem. Ojciec Stefan swą pierwszą placówkę zapamiętał podobnie: "Kościół przez pół roku zamieniony w meczet, krzyże postrącane, ołtarz zniszczony, konfesjonałów brak. Plebanię zajęło wojsko i władze radzieckie, więc trzeba było mieszkać kątem u gospodarza. (...) Bardzo chciałem tam zostać, bo wiedziałem, że będzie jeszcze gorzej. Dla mnie najważniejsza w kapłaństwie jest służba ludziom. Ale dostałem formalny nakaz, że mam wracać...".
   Ojciec Stefan Dzierżek, jak sam mówił, dostał nakaz - "a w zakonie nakaz to jak rozkaz w wojsku" - przyjazdu do Lublina i objęcia funkcji przełożonego, by po roku przyjąć mianowanie na mistrza nowicjatu. I tak rozpoczął pracę w Polsce Ludowej nad kształtowaniem formacji młodych chłopców, którzy zdecydowali się wstąpić do zakonu. Było to bardzo odpowiedzialne i ogromnie trudne zadanie, zważywszy na to, że do nowicjatu przychodzili młodzi ludzie, ale w różnym wieku.
   Ten okres wspomina ojciec Stefan jako czas wielkiego napięcia i niepokoju oraz ciążących na nim zobowiązań wobec młodzieży i zwierzchników: "To wszystko wymagało wielkiego wysiłku, tak intelektualnego, jak i psychicznego. Nic dziwnego, że skończyło się chorobą wrzodową". Pamiętajmy przy tym, iż nie bez wpływu na stan zdrowia i psychiki były niewątpliwie wciąż żywe przeżycia wojenno-okupacyjne.


   "Wojna kokosza"

   Kolejne zadania, które mu z czasem powierzono, to funkcja przełożonego domu zakonnego w Kaliszu, a od 1962 r. stanowisko prowincjała zakonnej Prowincji Wielkopolsko-Warszawskiej. Wraz z objęciem obowiązków przełożonego całej prowincji rozpoczęły się nieustające utarczki z władzami oraz ustawiczne walki i zmagania z Urzędem do spraw Wyznań i Służbą Bezpieczeństwa. Aby temu wszystkiemu podołać, trzeba było wymodlić zdrowie, odporność psychiczną i odwagę. Jak się okazało, to wszystko, co o. Stefan zdobył i przeżył na Uniwersytecie Wileńskim, a przede wszystkim doświadczenie w pracy konspiracyjnej, przydawało się w Polsce powojennej, co więcej - bardzo pomagało w skutecznym przezwyciężaniu piętrzących się trudności.
   Władze PRL w walce z Kościołem stosowały różne metody. Dzisiaj jest już na ten temat bogata literatura faktograficzna. Jednym z głównych narzędzi perfidnej walki było nakładanie nieproporcjonalnych podatków na osoby i instytucje kościelne. Bardzo często dochodziło do sytuacji, w których nie można było spłacić szybko rosnących zaległości. Władze dokonywały wówczas bezwzględnych konfiskat i komorniczych egzekucji. Ale przecież o to chodziło! Dla przykładu podać można sposób nakładania podatków na seminaria duchowne, domy zakonne, studia i nowicjaty, odnotowany w książce o. Stefana pt. "Gdy odwaga kosztowała":
   "Ustalano zasadniczą stawkę na utrzymanie miesięczne jednego alumna. (...) szacowano ją na 700 zł. Tę stawkę mnożono przez ilość alumnów. Dajmy na to, że ich było stu. Otrzymywano (...) sumę 70 000 zł. Był to dochód miesięczny seminarium. Od łącznej sumy wyznaczano podatki. 'Dowcip' polegał na tym, że od 700 zł podatek wynosił kilka procent, od 70 000 - 40-50 procent. Jeśli seminarium liczyło stu alumnów, to co roku miało płacić około czterystu tysięcy zł podatku dochodowego (!). Równie olbrzymi był podatek lokalowy. Przewyższał kilkakrotnie podatek lokatorów prywatnych".
   Jako przełożony domu zakonnego o. Stefan próbował się odwoływać od niesprawiedliwych decyzji. Jednak skutek był żaden, ponieważ długi rosły, "papierkowe przepychanki" trwały, a zakon i tak nie był w stanie spłacić nałożonego podatku. Urząd przysyłał upomnienia i wystosowywał kolejne pisma z groźbami, aż wreszcie nadszedł czas prawdziwej wojny.
   Pewnego dnia o godzinie 8.00 wjechała na dziedziniec zakonny ciężarówka z komornikiem. Rozmowa była krótka: "Dzień dobry! Płaci ksiądz zaległe podatki? - pyta komornik. - Panie, po co ta mowa? Przecież wie pan dobrze, że to nie podatki, a szykany i dyskryminacja. - Wobec tego przystępujemy do egzekucji. (...) - Od czego zaczynacie? - Od kur". Polowanie na nioski odbywało się w towarzystwie straszliwego wrzasku kur i po godzinie ciężarówka z "podatkiem" podjechała po następną część haraczu, pod chlewnię. Następny etap odbywał się już nie tylko z wyraźnie stawiającym opór domowym ptactwem, ale wraz ze zorganizowaną odsieczą odważnych kaliszanek. O tej humorystycznie nazwanej przez ojca przełożonego "wojnie kokoszej" traktuje cały rozdział wspomnianej już książki. Mimo opisanych tam sytuacji o wyraźnie komediowym posmaku przebieg kolejnych egzekucji był jednak bardzo brutalny i godził dotkliwie w zabezpieczenie egzystencji zakonników i kleryków. Między innymi zabrano wówczas trzydzieści sztuk warchlaków. Straty byłyby poważniejsze, gdyby nie to, że - wspomina o. Dzierżek - "na medal spisały się maciory. Mieliśmy ich w chlewie cztery okazałe sztuki. I wszystkie one wyprosiły się w ciągu kilku dni poprzedzających drugą operację. Był to strzał w dziesiątkę. Bo takiej lochy z małymi nie może tknąć nawet komornik Polski Ludowej".
   Przy okazji egzekucyjnych operacji dokonano również rewizji w całym domu zakonnym, od piwnic aż po strych, trwającej osiem godzin, której łupem okazały się jedynie taśmy z nagraniami piosenek religijnych oraz legalne pieczątki Akcji Charytatywnej. Na tym jednak sprawa się nie skończyła. Władze wdrożyły dochodzenie przeciwko jezuitom o zakłócenie porządku publicznego i oczywiście próbowały znaleźć świadków spośród 13 współbraci i osób świeckich przeciwko głównemu oskarżonemu - rektorowi Kolegium Jezuitów. Nikt jednak nie chciał potwierdzić stawianych rektorowi zarzutów o nakłanianie, instruowanie czy podburzanie do ekscesów w trakcie przeprowadzanych przez egzekutorów operacji służbowych. Do procesu nie doszło, choć sędzia wygłosił przemówienie zarzucające jezuitom uchylanie się od płacenia podatków i organizowanie oporu wobec prawowitej władzy. I w tym przypadku udało się odważnie stawić czoła bałamutnej deklaracji sędziego. Tekst jego wypowiedzi dostarczono zakonnikom, a ci rozesłali do wszystkich kościołów Kalisza dokładne sprawozdanie dotyczące spraw podatkowych. Ostatecznie więc społeczeństwo kaliskie w sposób otwarty okazało jezuitom swoją solidarność i zrozumienie. "Niemniej jednak traciliśmy w tej walce zdrowie i nerwy" - powie o. Dzierżek.


   Proces o żłóbek

   Po pięcioletnim okresie (1962-1967) piastowania stanowiska prowincjała zakonnej Prowincji Wielkopolsko-Warszawskiej o. Stefan powrócił do Kalisza. Przez cały ten czas w swojej posłudze kapłańskiej zawsze był blisko człowieka pokrzywdzonego, tego, który najbardziej oczekuje pomocy. Tak często w jego życiu przeplatały się doniosłe wydarzenia historyczne z codzienną służbą Bogu i ludziom, że wielokrotnie przychodziło mu w sposób bezkompromisowy stawać zarówno w obronie praw człowieka, jak i suwerenności Ojczyzny. Tak też było w okresie stanu wojennego narzuconego Polsce 13 grudnia 1981 roku. Ojciec Stefan postanowił wówczas tchnąć ducha odwagi w sparaliżowane strachem, rozpaczą i bezsilnością kaliskie społeczeństwo w pierwszych dniach po aresztowaniach i masowym internowaniu przywódców i najbardziej zaangażowanych członków "Solidarności". Swoje publiczne wystąpienia opierał na podstawowej idei przezwyciężania strachu. Apelował do wiernych słowami: "od nas zależy, by prawo wojenne nie stało się wojennym bezprawiem, trzeba się otrząsnąć ze strachu, bo tylko człowiek, który przezwycięża strach, potrafi być sobą, tzn. działać zgodnie ze swymi przekonaniami, swoim sumieniem, czyli być wolnym".
   I właśnie z tego punktu widzenia postanowił przedstawić prawdę o wojennej rzeczywistości z grudnia 1981 roku. Zgodnie z koncepcją o. Stefana artysta przygotował żłóbek bożonarodzeniowy, którego symbolika i treść wyrażały dezaprobatę dla gnębicieli Narodu, a zarazem pociechę dla prześladowanych. Znaleźli więc w nim swoje miejsce obok Józefa i Maryi płaczącej krwawymi łzami Dzieciątko wyrzucone ze żłóbka na drut kolczasty, górnicy z kopalni "Wujek" oraz ciemne sylwetki robotników. Na pomalowanych na biało planszach odcinały się wyraźnie ślady gąsienic zostawionych przez czołgi.
   Reakcja władz była natychmiastowa. 29 grudnia prezydent Kalisza wydał decyzję "o nadanie szopce urządzonej w kościele Kolegium Księży Jezuitów charakteru religijnego" z groźbą zaskarżenia do Naczelnego Sądu Administracyjnego w razie niewykonania nakazu. Rankiem w święto Trzech Króli o. Stefan został wezwany na rozmowę do prezydenta miasta. Wiedząc, czego będzie dotyczyło to spotkanie, postanowił rozebrać szopkę po Mszy św. wieczornej, by, jak wspomina, "dać władzom okazję do zgrabnego wycofania się z tej historii. Przypuszczałem, że rzecz cała zakończy się (...) na kolegium do spraw wykroczeń".
   Niestety, wytoczono mu proces z art. 194 kk, który brzmi: "Kto przy wykonywaniu obrzędów lub innych funkcji religijnych nadużywa wolności sumienia i wyznania na szkodę interesu PRL, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat dziesięciu". Z tego paragrafu bardzo często oskarżano duszpasterzy za to, że przychodzili z pomocą polskiemu spopłeczeństwu i usiłowali podnosić je na duchu.
   Tymczasem każdy chrześcijanin wie, że obowiązkiem Kościoła jest nieść Ewangelię we wszystkie dziedziny życia. Nauczanie Kościoła winno w myśl Soboru Watykańskiego II docierać wszędzie i poddawać osądowi moralnemu wszystkie nadużycia, nawet polityczne, gdyż one właśnie najdotkliwiej godzą w fundamentalne prawa człowieka. W stanie wojennym oskarżać kogoś o nadużywanie wolności sumienia, gdy wolność została pogwałcona, nawet ta obywatelska, to zaiste zakrawało na ironię.
   Pierwsza rozprawa odbyła się w Kaliszu 28 kwietnia 1982 roku. Obrona postawiła wniosek o powołanie świadków i biegłych w sprawie liturgii, teologii i historii sztuki, proponując, by zostali nimi: o. Jan Charytański TJ oraz prof. dr hab. ks. Janusz Pasierb, historyk sztuki. Tak też się stało, ponieważ prokurator nie zgłosił sprzeciwu. Dalej proces toczył się jednak przed sądem w Łodzi, a były projekty, aby przenieść go do Przemyśla, a nawet do Suwałk. Decyzja Sądu Najwyższego o przeniesieniu ostatecznie sprawy do Łodzi zapadła 11 czerwca 1982 roku. Zanim jednak do tego doszło, o. Dzierżek otrzymywał upomnienia z Wojewódzkiej Komendy Milicji Obywatelskiej za tolerowanie plakatów m.in. o treści: "Komuna ma generała, my, Polacy, mamy Papieża", "Robotnicy Robotnikom 1981 r.", "Junta precz od Kościoła z brudnymi rękami", a także za głoszenie kazań krytykujących wprowadzenie stanu wojennego itp.
   Rozprawa w sądzie łódzkim wyznaczona na 29 listopada 1982 r., z uwagi na głośne śpiewy ludzi na nią przybyłych i manifestujących solidarność z ojcem Stefanem oraz jego duchowny strój, się nie odbyła. Przewodniczący upomniał oskarżonego, by w następnym terminie stawił się w sądzie "w normalnym stroju, tzn. na cywila". Na drugą rozprawę, tzw. łódzką, wyznaczoną na 11 grudnia, ojciec Stefan wyjechał dość wcześnie, o godz. 7.00, w towarzystwie mecenasa Zdzisława Kąkola i dwóch współbraci, by zdążyć na spotkanie z ojcem prowincjałem i mecenasem Andrzejem Grabińskim. Tuż za Opatowem zostali zatrzymani przez milicję, która bardzo dokładnie sprawdziła ich dokumenty. Funkcjonariusze tłumaczyli, że szukają sprawcy kradzieży samochodu. Inteligentny kierowca po wylegitymowaniu zmienił trasę i w ten sposób uchronił swych pasażerów od kolejnych zatrzymań "kontrolnych". Inni zakonnicy, jadący drugim samochodem, wybrali trasę przez Pabianice i byli wielokrotnie zatrzymywani.
   To, co ujrzeli przed gmachem sądu w Łodzi, przeszło wszelkie oczekiwania. Jak wspomina o. Dzierżek: "Plac Dąbrowskiego, przy którym stoi sąd, był granatowy od milicyjnych mundurów. (...) Wpuszczano tylko tych, którzy mieli urzędowe wezwanie. (...) Wszystkich innych, próbujących wejść do sądu, zgarniano do milicyjnej suki, przeprowadzano dokładną rewizję i odstawiano na Komendę. (...) Uświadamiano zatrzymanych, że jestem sądzony za to, żem zgwałcił nieletnią dziewczynę". W ten sposób zatrzymano między innymi rodzeństwo o. Stefana. Jednak i ta rozprawa została przerwana, przyjęto wniosek o wyznaczenie następnego terminu. Ostatnia sprawa odbyła się 8 stycznia 1983 r. i zakończyła się wyrokiem skazującym o. Stefana na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata, mimo że pozwani biegli zgodnie stwierdzili, iż treść szopki bożonarodzeniowej nie stoi w żadnej sprzeczności z wymową teologiczną i liturgiczną. Ojciec Stefan zaś podkreślił z naciskiem w swoim słowie wypowiedzianym na sali sądowej, że "żaden wyrok nie zmusi mnie do tego, bym ja 'kapłan z ludu wzięty' nie był 'z ludem i dla ludu'" (Hbr 5, 1). Wraz z nim ponieśli konsekwencje ci, którzy przez cały czas stali wiernie przy swoim kapłanie. Między innymi dwie nauczycielki kaliskie: pani Maria Weklińska i Elżbieta Szmaja, które utraciły pracę i były szykanowane przez SB.
   Wyrokiem Sądu Najwyższego z 10 lipca 1991 r. o. Stefan został uniewinniony, a kosztami postępowania sądowego obciążono Skarb Państwa. W uzasadnieniu zaś napisano m.in.: "Wykonana kompozycja dekoracji żłóbka była swoistą katechezą święta Bożego Narodzenia, podkreśliła aktualność historycznego wydarzenia na tle wydarzeń grudnia 1981 r. i nie stanowiła wykroczenia przeciwko kościelnym normom duszpasterstwa, zwłaszcza głoszenia Słowa Bożego".


   Uwięzienie

   Dotkliwe śledztwo, a potem dwumiesięczne więzienie dosięgnęło o. Stefana Dzierżka 9 maja 1983 roku. O godz. 15.00 zjawił się przedstawiciel Komendy Wojewódzkiej MO w Kaliszu w cywilu i wraz z dwoma innymi przedstawicielami "władzy" usiłował zabrać ze sobą księdza, prawdopodobnie na przesłuchanie. Sprzyjające okoliczności spowodowały, iż udało się o. Stefanowi wymóc pisemne wezwanie na komendę, gdzie zgłosił się sam. W trakcie śledztwa powróciło oskarżenie o przyjęcie przez ojca w depozyt 110 000 zł od Komisji Zakładowej "Solidarność" jednego z zakładów pracy w obawie przed ich konfiskatą, mimo że wyjaśnienia na ten temat o. Stefan składał już rok wcześniej. Przesłuchiwano go także na okoliczność zorganizowania święconego dla internowanych, aresztowanych i więzionych oraz prelekcji prof. Leszka Nowaka pt. "Marksizm jako fałszywa świadomość socjalizmu", wygłoszonej dla inteligencji kaliskiej w domu zakonnym. Z przesłuchania o. Stefan już nie wrócił do domu, został aresztowany.
   Następnego dnia przewieziono go do Kolegium do spraw Wykroczeń, gdzie usłyszał wyrok dwóch miesięcy więzienia. Został osadzony w więzieniu w Strzelinie. Oczywiście od zasądzonego wyroku o. Stefan złożył odwołanie. 17 maja 1983 r. ks. bp Czesław Lewandowski, wikariusz generalny diecezji włocławskiej, przygotował do odczytania w kościołach komunikat, w którym wezwał kapłanów i wiernych, aby rozpoczęli krucjatę modlitw o rychłe uwolnienie o. Stefana Dzierżka z więzienia, oraz przypomniał, że niesienie pomocy uwięzionym i pokrzywdzonym należy do misji Kościoła.
   Wierni kaliszanie przez cały czas uwięzienia o. Stefana składali kwiaty w konfesjonale, w którym zwykł spowiadać, na znak pamięci o swoim kapłanie i przyjacielu i jako wyraz solidarności z nim. Natomiast pani Maria Wiatrowska skierowała pismo do Ministerstwa Sprawiedliwości z prośbą, by zezwolono jej odbyć karę za o. Dzierżka. Oczywiście otrzymała odpowiedź odmowną. Inne zdarzenie, bardzo ważne dla o. Stefana, wiąże się z uroczystością beatyfikacji, dzisiaj już świętej, Urszuli Ledóchowskiej, wyznaczonej na 20 czerwca 1983 r., a więc na czas jego uwięzienia. Ponieważ matka generalna sióstr urszulanek po śmierci matki o. Stefana została jego niezwykle oddaną opiekunką i matką duchową, nie wyobrażał sobie, że mógłby nie być na jej wielkim święcie. Powtarzał wielokrotnie: "choćby na koniec świata, ale na beatyfikację muszę pojechać". Po rozpatrzeniu odwołania o. Stefana zwolniono go z więzienia 26 maja, w Dzień Matki! Skomentował ten fakt bardzo znamiennie: "Wtedy uprzytomniłem sobie, że przecież ja mam dwie matki. Jedną, która mnie urodziła i wychowała do jedenastego roku życia, i drugą, którą miałem szczęście poznać w Pniewach (...) w Małym Kolegium Piusa X dla małych chłopców, którym marzyło się kapłaństwo w roku 1925 (...) Wydobyła mnie stamtąd, bym mógł uczestniczyć w jej beatyfikacji".
   Ostatni raz widzieli się z Matką Ledóchowską w Wilnie podczas jego studiów na Uniwersytecie Stefana Batorego. Siostry miały swój dom na Skopówce i ile razy przyjeżdżała tam matka Urszula, odwiedzał ją. Wówczas nie przeczuwał nawet, że miało to być ich ostatnie spotkanie. Była bowiem bardzo chora, o czym odwiedzający ją ukochany duchowy syn nie wiedział. Zmarła 29 maja 1939 roku. W Kaliszu ojciec Stefan pozostał już do śmierci. Społeczeństwo i władze miasta uhonorowały swojego kapłana godnie i z uznaniem. W roku 1991 otrzymał odznakę "Zasłużony dla miasta Kalisza", a 5 czerwca 2003 r., w 90-lecie urodzin i 75-lecie życia zakonnego, nadano mu tytuł honorowego obywatela miasta Kalisza. Te godności i odznaczenia dołączyły do Złotego Krzyża Zasługi z Mieczami (1944), czterech Krzyży Walecznych, Medalu Wojska, Krzyża Armii Krajowej oraz Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski.

   * * *

   Gdy o. Stefan był dzieckiem, nachodziły go często powtarzające się marzenia: "Chciałem być księdzem (...). jak tylko sięgam pamięcią. Stałem - pamiętam jak dziś - na skraju ogrodu. Patrzyłem w otwartą przestrzeń (...). Patrzyłem w dal i spostrzegłem, że hen daleko, ziemia się styka z niebem. I wtedy przyszła mi do głowy taka myśl, dlaczego dorośli nie wyniosą się tam, by sprawdzić, co tam jest w tym niebie? I postanowiłem, że kiedy dorosnę, to zrobię to".
   I zrobiłeś to, ojcze Stefanie, 23 sierpnia 2005 r., wezwany przez Boga, bo jak mówił Jan z Czarnolasu:
   "A komu droga otwarta do nieba, tym, co służą ojczyźnie...".
   Ty, ojcze Stefanie, zasłużyłeś sobie ponadto na nią oddaniem człowiekowi i kapłańską wiernością Bogu.

dr Lucyna Żbikowska     

 

 

Artykuł zamieszczony w " Naszym Dzienniku", w numerze 145 (2858) z dnia 23-24 czerwca 2007 r.

 

 


Powrót do Strony Głównej