Księża Niezłomni

 

.

 

Leszek Żebrowski

 

Nikomu nie odmawiał posługi
Męczeństwo księdza Rudolfa Marszałka (1911-1948)

 

Gdy kończyły się działania wojenne w Europie, dziesiątki milionów ludzi świętowały, odczuwając radość z zakończenia koszmaru i odzyskania wolności. Ale to dane było zachodniej Europie, wyzwolonej przez aliantów. Wschód Europy przypadł w udziale Związkowi Sowieckiemu, który miał przedziwny status "sojusznika naszych sojuszników". To prawda, że głównie jego wysiłkiem udało się w miarę szybko pokonać potęgę hitlerowskich Niemiec. Władca Związku Sowieckiego Józef Stalin nie liczył się bowiem z ofiarami, nawet własnymi. Zyskał sobie w ten sposób wdzięczność i przychylność Zachodu, żądając w zamian szczególnych przywilejów - panowania na wschodzie kontynentu. I ten przywilej bez większych skrupułów otrzymał, łatwo daje się bowiem nie swoje...


   Przeciw sowieckiej okupacji

Ks. Rudolf Marszałek (1911-1948). Opublikowano w 'Naszym Dzienniku', w numerze 116 (2829) z dnia 122 (2835) z dnia 26-27 maja 2007 r.    Polska wyszła z wojny potwornie okaleczona. Straciliśmy jedną szóstą ludności, ponad połowę przedwojennego terytorium, zniszczeniu uległy przemysł, rolnictwo, drogi, mosty, miasta leżały w gruzach. Miliony ludzi wracających z obozów koncentracyjnych, łagrów, wysiedleń i robót przymusowych nie bardzo miały do czego wracać. Ale jeszcze gorszy był brak suwerenności. Okupant, który już w latach 1939--1941 na spółkę z Hitlerem pokazał, jakie ma plany odnośnie do podbitej wschodniej części Polski i mieszkającej tam ludności, tym razem dostał wszystko. Jako władzę zainstalowano nam na pośmiewisko stalinowskie marionetki, gorliwie spełniające zachcianki swych przełożonych. Żołnierze i działacze Polskiego Państwa Podziemnego byli ścigani, zabijani, wywożeni na Sybir, zamykani w aresztach i więzieniach. To była przecież "reakcja", dla której nie znaleziono miejsca w okresie ustanawiania i utrwalania władzy ludowej.
   Najbardziej przykre jest to, że o ile pod okupacją niemiecką wszelka zdrada była piętnowana i surowo karana, i miała stosunkowo niewielki zasięg, to kolaboracja z Sowietami była nieporównanie większa. Złożyło się na to wiele czynników. W ciągu prawie sześciu lat okupacji wykrwawiliśmy się tak bardzo, tracąc najlepsze kadry, że po prostu zabrakło ich na okres powojenny. Do tego nie było możliwości powrotu z emigracji Rządu RP, działaczy politycznych, żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych. Ich miejsce zajmowali uzurpatorzy, komunistyczni agenci, którzy przy zastosowaniu odpowiedniej propagandy mościli sobie tu gniazdko na dłużej. Sowiecka agentura, czyli tzw. Polska Partia Robotnicza była zaledwie "robotniczą", choć w nazwie miała "polska"; istniało "ludowe Wojsko Polskie", nazwa państwa też brzmiała całkiem swojsko, oficjalnie była to bowiem Rzeczpospolita Polska. Do tego część ocalonych elit, które przetrzymały koszmar wojny i okupacji, wybrała byt lekki, łatwy i przyjemny. W zamian za przywileje, apanaże i życiowe wygody za "władzą ludową" opowiadali się pisarze, poeci, ludzie kultury. To nasza wielka księga hańby, nie do końca jeszcze napisana i upowszechniona. Cóż tam były za nazwiska...
   Ale oddolnie narastał opór społeczny. Ludzie instynktownie czuli, że idą straszne czasy, że to nie koniec represji, gwałtów i zniewolenia. I się nie pomylili. Samorzutnie powstawały więc organizacje samoobrony, a podziemie niepodległościowe z okresu okupacji niemieckiej, mając tak piękną kartę, przystąpiło do reorganizacji i trwania w nowych, znacznie gorszych warunkach niż poprzednio.


   Droga do kapłaństwa księdza Rudolfa

   Jednym z głównych przeciwników narzucanego przemocą systemu był Kościół katolicki. Komuniści wiedzieli, że daje on wiarę i nadzieję, a bez złamania tych wartości podbój będzie niepełny, gdyż opór prowadzony był w obronie Boga i Ojczyzny.
   Wśród ludzi od początku rozumiejących grozę sytuacji nie brakowało kapłanów. Byli wśród nich liczni męczennicy, którym odbierano wolność, a nawet życie tylko za to, że byli z wiernymi na dobre i na złe.
   Jednym z nich był chrystusowiec ks. Rudolf Marszałek. Urodzony 29 sierpnia 1911 roku w Komorowicach, położonych w powiecie bielskim, dorastał już w wolnej Polsce, po odzyskaniu niepodległości po 123 latach rozbiorowej niewoli. Podczas nauki w bielskim gimnazjum należał do śląskiej chorągwi Harcerstwa Polskiego, które było wówczas solidną szkołą miłości Ojczyzny i wychowywało młodzież w atmosferze tradycyjnych wartości, dających mocny kręgosłup moralny na całe życie. Był zapewne aktywnym i wyróżniającym się harcerzem, skoro w 1928 roku, jako 17-latek, został wysłany na Światowy Zlot Harcerstwa w Cambridge, w Wielkiej Brytanii.
   W 1928 roku ukończył ochotniczą służbę wojskową w Szkole Podchorążych Piechoty w Zambrowie. Po czteromiesięcznym kursie aplikacyjnym w słynnym 4. Pułku Strzelców Podhalańskich w Cieszynie został plutonowym podchorążym. Następnie przeniesiono go do 3. Pułku SP w Bielsku, skąd w 1932 roku odszedł do rezerwy w stopniu podporucznika piechoty.
   Równolegle pracował nad swą formacją duchową, szukając drogi na dalsze życie. W latach 1922-1932 należał do Sodalicji Mariańskiej. Gdy uznał, że rozpoznał już swe powołanie, w 1932 roku wstąpił do Seminarium Zagranicznego Towarzystwa Chrystusowego dla Wychodźców w podbydgoskich Potulicach. Aktywnie udzielał się na zewnątrz - był m.in. prezesem Sodalicji Mariańskiej poznańskich studentów teologii, a w 1935 roku uczestniczył w Kongresie Eucharystycznym w Manili, dokąd wysłała go redakcja "Przeglądu Katolickiego". Uczestniczył też w podobnym Kongresie w Budapeszcie.
   Po siedmioletnich, solidnych studiach na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (na kierunku teologii misyjnej), 3 marca 1939 roku otrzymał święcenia kapłańskie.


   Na wojnie i w konspiracji

   Jako młody kapłan tuż przed wybuchem wojny, w lipcu 1939 roku, został powołany do wojska jako kapelan 58. Pułku Piechoty w Poznaniu. Wraz z wycofującą się armią trafił do Warszawy, gdzie pełnił swą posługę podczas obrony stolicy. Miał wówczas przydział do duszpasterstwa szpitalnego, gdzie niósł pociechę najbardziej cierpiącym - chorym, rannym, umierającym.
   W ramach szeroko zakrojonej akcji prześladowań duchownych został aresztowany przez Niemców i trafił na Pawiak. Zwolniono go wraz z innymi duchownymi w listopadzie, co świadczyło, że była to akcja zaledwie prewencyjna i nękająca, mająca pokazać, kto tu teraz rządzi i jaki porządek zaprowadzą Niemcy w podbitym kraju jako "rasa panów". Pawiak później stał się miejscem kaźni około 35 tys. Polaków. Dziś zaś jest całkiem zapomniany jako peryferyjne miejsce nielicznych wycieczek w samym sercu stolicy...
   Ksiądz Rudolf prawie natychmiast po opuszczeniu więzienia trafił do konspiracji niepodległościowej. Z racji licznych znajomości z niedawnych czasów, gdy był kapelanem wojskowym, nawiązał kontakty z organizacją, która posługiwała się nazwą "Komenda Główna Wojska Polskiego". Został wysłany do bardzo bliskiego mu Bielska. Tam tworzył Łańcuch Wolnych Polaków, już wkrótce przekształcony w Orła Białego. Nazwa była symboliczna - nawiązywała bowiem wprost do symbolu wolnej Polski. Orzeł Biały rozprzestrzeniał się na Górny Śląsk i woj. krakowskie, a ks. Rudolf został naczelnym kapelanem organizacji. Rozmach działania i ówczesny brak przestrzegania ścisłych zasad konspiracji (to wykształciło się, niestety, dopiero później) doprowadziły do wsypy organizacyjnej. Zdekonspirowany ks. Rudolf w marcu 1940 roku otrzymał kategoryczny rozkaz wyjazdu na Węgry i dalej, do polskiego wojska tworzącego się do Francji.
   Na dawnej granicy austriacko-węgierskiej został jednak zatrzymany przez gestapo. Trafił tam, gdzie było miejsce wielu takich konspiratorów jak on - do obozów koncentracyjnych. Przez rok przebywał w obozach zagłady w Mauthausen i Gusen. Po śledztwie w wiedeńskim gestapo został skazany na karę więzienia. Na skutek bardzo złych warunków stan jego zdrowia stale się pogarszał. Dlatego też w czerwcu 1943 roku został zwolniony do domu.
   Kuria Arcybiskupia w Krakowie mianowała go wówczas rektorem kościoła w Bystrej Mikuszowicach. Tam zatrzymał się już do zakończenia wojny. Ale nie pozostał bezczynny - pełnił bowiem w konspiracji funkcję kapelana Batalionów Chłopskich na terenie Śląska Cieszyńskiego.


   W "drugiej konspiracji"

   Po zakończeniu działań wojennych było widoczne, że ci, którzy najbardziej się poświęcali w służbie Ojczyzny, są teraz najbardziej prześladowani przez nowego, sowieckiego okupanta. W związku z tym dziesiątki tysięcy ludzi pozostały w podziemiu, wielu z nich tworzyło oddziały partyzanckie i lokalne oddziały samoobrony, często bez wyraźnej orientacji politycznej. Najbardziej prężne i najlepiej zorganizowane były jednak struktury poakowskie i struktury podziemia narodowego. Na terenie Śląska Cieszyńskiego zostały rozbudowane Narodowe Siły Zbrojne, wchłaniając liczne grupy i kręgi tworzącej się samorzutnie partyzantki. Dowodził nimi zasłużony obrońca Ojczyzny z września 1939 roku, lotnik Henryk Flame "Bartek". Jemu zaczęły podlegać wszystkie oddziały partyzanckie NSZ na Podbeskidziu, a on sam zyskał mocny przydomek - "król Podbeskidzia". Ksiądz Rudolf już w kwietniu i maju 1945 roku zaczął odwiedzać miejscowe oddziały NSZ, pełniąc wśród nich posługę kapłańską. Uzyskał zresztą na to zgodę wikariusza generalnego w Katowicach ks. Franciszka Woźnicy.
   Jednakże już w czerwcu 1945 roku zgłosił się ochotniczo do WP (nie mając pozwolenia swych władz zakonnych) i otrzymał przydział do 13. DP w Katowicach jako kapelan wojskowy w stopniu kapitana. Znalazł się pod jurysdykcją wikariusza generalnego ks. Juliusza Bieńka. W tym czasie ponownie nawiązał kontakty ze Śląskim Okręgiem NSZ. Tym razem otrzymał propozycję objęcia funkcji kapelana tego okręgu. Gdy doszły do niego wieści, że za swą poprzednią działalność jest poszukiwany przez UB, pośpiesznie zwolnił się z oficjalnej funkcji kapelana WP (uzyskując zgodę dziekana WP ks. płk. Stanisława Warchałowskiego). Zamierzał opuścić kraj i udać się na emigrację. W tym celu wytyczonym już szlakiem kurierskim NSZ udał się przez Cieszyn i Pragę do Pilzna, które znajdowało się wówczas w strefie zajmowanej przez armię USA. Stamtąd trafił do Regensburga i dalej do Norymbergii.


   Emigracyjne duszpasterstwo

   Przebywał tam wówczas ks. bp Józef Gawlina, biskup polowy WP i ordynariusz licznej Polonii w Niemczech. Otrzymał od niego nominację na kapelana wojskowego w Norymberdze. Tam nawiązał kontakty z licznym środowiskiem NSZ, skupionym wokół Brygady Świętokrzyskiej. Na skutek poprzednio nawiązanych znajomości w Okręgu Śląskim tej organizacji, został bardzo ciepło przyjęty, wszedł również w skład Brygady jako oficer w stopniu majora.
   Nie zaprzestał jednak swej podstawowej posługi, sprawując opiekę duszpasterską nad żołnierzami i ludnością cywilną, przemieszczającą się wówczas dwoma wielkimi strumieniami. Na wschód, do Polski, wracali byli więźniowie obozów koncentracyjnych, robotnicy przymusowi, zdemobilizowani żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. W drugą stronę udawali się uciekinierzy spod nowej okupacji. Była to swego rodzaju wędrówka ludów, która dotyczyła zresztą nie tylko Polaków.
   Ksiądz Rudolf nie przebywał cały czas w Norymberdze, dokonywał bowiem wizyt duszpasterskich nawet w bardziej odległych rejonach, gdzie istniały liczne skupiska Polaków - w Bambergu, Koburgu i Monachium. Miał również stały kontakt z dowódcą Brygady Świętokrzyskiej płk. Antonim Szackim "Dąbrowskim".


   Wśród partyzantów NSZ

   Nie wiemy, co skłoniło go do powrotu do kraju, gdzie był przecież poszukiwany. Może była to misja konspiracyjna, a może sentyment do ziemi rodzinnej? Zapewne liczył, że w powojennym chaosie nowe władze długo nie uporają się z dokładną ewidencją ludności i będzie się mógł w miarę bezpiecznie zalegalizować. W każdym razie już na początku grudnia 1945 roku znalazł się ponownie w Polsce. Początkowo zatrzymał się u rodziców w Bielsku, następnie wyjechał do Warszawy, ale to nie było dla niego miejsce bezpieczne. Mimo że zgłosił się ponownie pod opiekę generalnego dziekana WP ks. płk. Stanisława Warchałowskiego, szybko wyjechał na tereny bardziej mu znane. W wigilię 1945 roku został proboszczem w Bystrej-Mikuszowicach, gdzie już uprzednio spędził dwa lata podczas okupacji niemieckiej.
   Wiosną 1946 roku kurierzy z Grupy Operacyjnej "Zachód" (Brygady Świętokrzyskiej) rozpoczęli wstępne przygotowania do przerzutu części żołnierzy NSZ Okręgu Śląskiego na teren amerykańskiej strefy okupacyjnej we Niemczech. Jednak drogi przerzutowe, na skutek wcześniejszych aresztowań i operacyjnego rozpracowania przez UB, były już w znacznym stopniu zdekonspirowane. Ksiądz Rudolf też był coraz bardziej intensywnie poszukiwany, więc w lipcu wyjechał do Szczyrku, a po kilku tygodniach ukrywania się trafił do Zgrupowania NSZ pod dowództwem kpt. "Bartka". Przez dwa miesiące życia z partyzantami dobrze poznał ich problemy i potrzeby. Nie było możliwości jawnej demobilizacji oddziałów partyzanckich (komunistyczne siły bezpieczeństwa tylko czekały na taką okazję, aby aresztować tych, którzy chcieliby wyjść z ukrycia), a do konspiracyjnego rozładowania lasu brakowało sił i środków materialnych (nowych dokumentów tożsamości, środków materialnych na zagospodarowanie się, zakup cywilnych ubrań, przejazdy itp.). Ksiądz Rudolf postanowił więc udać się ponownie na zachód, do Niemiec, w celu uzyskania niezbędnej pomocy.


   Ostatnia misja

Wyrok wykonania kary śmierci na ks. Rudolfie Marszałku. Opublikowano w 'Naszym Dzienniku', w numerze 116 (2829) z dnia 122 (2835) z dnia 26-27 maja 2007 r.    Udając przesiedleńca niemieckiego, wydostał się transportem kolejowym do angielskiej strefy okupacyjnej, a stamtąd - do znanego mu już dobrze Monachium. Tu odbył rozmowy zarówno z ks. bp. Gawliną, jak i płk. "Dąbrowskim". Nie uzyskał jednak funduszy materialnych, bo tych wówczas nie było, ale otrzymał polecenie, aby oddziały partyzanckie zostały zdemobilizowane, oraz aby dotychczasową konspirację wojskową ograniczyć do minimum, przekształcając ją w kadrową organizację polityczną.
   Do kraju udał się ze swą ostatnią, jak się okazało, misją, okrężną drogą aż przez Szczecin z transportem repatriowanych do kraju Polaków. Stamtąd przedostał się szybko do Katowic. Już 1 grudnia 1946 roku skontaktował się z nim wysłannik ze zgrupowania kpt. "Bartka", niejaki Henryk Wendrowski "Lawina". Od tego momentu zaczęła się nad ks. Rudolfem zaciskać pętla Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (MBP), szykującego jedną z największych i najbardziej krwawych prowokacji, w wyniku której śmierć poniosło kilkaset osób.
   Henryk Wendrowski w czasie okupacji był oficerem Okręgu Białystok AK. Pod pseudonimem "Narbutt" pracował w komórce kontrwywiadu. Znał najgłębsze tajemnice organizacyjne, miał dostęp do danych osób ukrywających się, posługujących się fałszywymi dokumentami tożsamości. Po wejściu Armii Czerwonej na teren Białostocczyzny został na krótko aresztowany przez NKWD i następnie zwolniony. Przez rok pozostawał w konspiracji niepodległościowej, służąc równolegle jako bezcenny agent NKWD. Nie wiadomo zresztą, czy już wcześniej nie był sowieckim agentem. Jego dziełem były kolejne wsypy organizacyjne, dezorganizujące pracę Okręgu. Przyczynił się do aresztowania setek ludzi, z których wielu straciło życie. Po tym okresie NKWD, które wykorzystało już jego możliwości, przekazało go do dalszej służby w UB. Z taką rekomendacją robił tam błyskawiczną karierę. Ponieważ doskonale znał tajniki konspiracji, miał rozpoznanie środowiska i niezbędną wiedzę operacyjną, siał spustoszenie w szeregach konspiracji niepodległościowej.
   Wkrótce został wykorzystany do operacji zwanej Planem "B" - przeniknięcia, rozpracowania, a w efekcie zbrodniczej likwidacji żołnierzy NSZ ze Zgrupowania kpt. "Bartka" na Podbeskidziu. W jej wyniku około 200 żołnierzy NSZ zostało zamordowanych, a wielu aresztowanych i zamęczonych w więzieniach latem i jesienią 1946 roku. Ksiądz Rudolf oczywiście nic o tym nie wiedział, a rozmiarów prowokacji i spowodowanej nią strat nie znał do końca również kpt. "Bartek". Było to możliwe, albowiem UB zdołało na czele Okręgu Śląskiego NSZ zainstalować swego agenta, mjr NN "Łamigłowę". Zarówno Wendrowskiemu, jak i "Łamigłowie" ks. Rudolf nieświadomie przekazywał tajne informacje, z którymi przyjechał od płk. "Dąbrowskiego" z Norymbergii.
   Jeszcze miał plany na przyszłość, zamierzał na święta Bożego Narodzenia odwiedzić kpt. "Bartka" w bazach leśnych na Baraniej Górze, ale UB postanowiło go aresztować. Stało się to 12 grudnia 1946 roku. Intensywne śledztwo, połączone z wyrafinowanymi i brutalnymi torturami (co było wówczas regułą), prowadzono początkowo w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach. Po trzech tygodniach ks. Rudolf znalazł się w Więzieniu Karno-Śledczym nr 2 Warszawa Mokotów, w łapach takich oprawców, jak: Bolesław Wydrzyński, Antoni Trybus i Jan Matejczuk. 16 sierpnia 1947 roku śledztwo formalnie ukończono, a akt oskarżenia sporządził oficer śledczy MBP Edgar Kaczmarek. Zatwierdził je zaś osławiony Adam Humer, wówczas już wicedyrektor Departamentu Śledczego MBP.
   Ksiądz Rudolf Marszałek oskarżony został o szereg "zbrodni" - w pojęciu jego komunistycznych prześladowców: o sprawowanie funkcji kapelana w szeregach NSZ, w tym w Brygadzie Świętokrzyskiej, przebywającej wówczas w Niemczech, w amerykańskiej strefie okupacyjnej; "nielegalne" wyjazdy z Polski i powroty; przekazywanie tajemnic państwowych, organizowanie wywiadu na terenie kraju "na polecenie polskich sił zbrojnych przebywających za granicą" i posługiwanie się konspiracyjnymi dokumentami. Nie miało znaczenia, że nie kierował się żadną ideologią, służył różnym polskim organizacjom bez względu na ich przynależność polityczną. Wystarczało mu, że były polskie i służyły dobru kraju.


   Pozory praworządności

   Jego rozprawa przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie odbyła się w dniach 14-17 stycznia 1948 roku. Miała charakter jawny. Przewodniczył jej sędzia WSR znany z łatwego ferowania kar śmierci, Roman Abramowicz, z udziałem ławników: Jana Kostrzebskiego i Bronisława Wacławskiego. Oskarżycielem był osławiony podprokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej Mieczysław Dytry. Obrońcą dopuszczonym wówczas do takich procesów mógł być jedynie adwokat ze specjalnej listy sporządzonej na wniosek szefa lub zastępcy WUBP w Warszawie. W tym procesie z upoważnienia rodziny stawał mec. Henryk Nowogródzki.
   Oskarżony ks. Rudolf Marszałek dzielnie spisywał się na rozprawie, wiedząc zapewne, co go czeka, bo takich procesów przed nim odbyło się już dużo. Ale do końca nie uległ swym prześladowcom, odwołując swe wymuszone w śledztwie zeznania. Na jego korzyść zeznawali też niektórzy świadkowie, jak np. oficer NSZ Jan Bereszko, również więzień Mokotowa. Nic to nie dało, bo nie po to przecież odbywał się ten proces, aby ustalić prawdę. W kręgach komunistycznego wymiaru (nie)sprawiedliwości powtarzano wówczas sowieckie porzekadło, że "jest człowiek - jest sprawa", co było wskazaniem, iż nie ma ludzi niewinnych. Ktoś, kto był aresztowany i oskarżony, musiał być winny, bo przecież rewolucyjna władza ludowa nie może się mylić.
   Ksiądz Rudolf został skazany na trzykrotną karę śmierci, utratę praw publicznych, obywatelskich i honorowych na zawsze oraz na przepadek mienia na rzecz Skarbu Państwa. To ostatnie orzeczenie nie miało żadnego znaczenia praktycznego, albowiem nie dorobił się jakiegokolwiek majątku, a jego rzeczy osobiste nie miały wymiernej wartości.
   Wojskowe sądy komunistyczne były bardzo sformalizowane i przestrzegały własnych procedur, mających świadczyć o ich profesjonalizmie i respektowaniu prawa. Zastosowano więc wobec skazanego przepisy amnestii z 1947 roku, zamieniając już orzeczone dwie kary śmierci na dwukrotną karę 15 lat więzienia. Jako karę łączną pozostawiono jednak karę śmierci z utratą wszelkich praw i przepadek mienia.


   Bierut nie miał litości

   Po skardze rewizyjnej, wniesionej do Najwyższego Sądu Wojskowego z prośbą o uwzględnienie całej drogi życiowej ks. Rudolfa, zasług z okresu okupacji niemieckiej i pobytu w niemieckich obozach koncentracyjnych (przy równoległym wniosku składu orzekającego WSR, wnoszącego o odmowę ułaskawienia), wyrok został utrzymany w mocy. Sędziowie NSR: Kazimierz Drohomirecki (jako przewodniczący) oraz Beniamin Karpiński i Bohdan Zwinklewicz, wydali 20 lutego 1948 roku postanowienie tej treści. Tryb sądowy walki o jego życie został w ten sposób wyczerpany. Adwokat rutynowo złożył jeszcze w imieniu skazanego podanie o łaskę do Bolesława Bieruta jako "prezydenta RP", ale sprawa była już przesądzona. Sowiecki przedwojenny agent Kominternu i NKWD, posługujący się w Kominternie m.in. pseudonimem "Iwaniuk", nie miał litości dla takich "wrogów ludu", jak ks. Rudolf Marszałek. Byłoby to zresztą źle widziane u jego moskiewskich mocodawców. Odmowa skorzystania przez niego z prawa łaski nosi datę 7 marca 1948 roku. Od tego momentu było wiadomo, że skazańcowi zostało już niewiele życia - w przypadku ks. Rudolfa okazało się, że darowano mu zaledwie trzy następne dni...
   10 marca 1948 roku ks. Rudolf Marszałek o godz. 21.55 stanął przed tzw. plutonem egzekucyjnym. Była to nazwa mocno na wyrost - wyroki wykonywał bowiem jego dowódca st. sierż. Piotr Śmietański w towarzystwie dwóch żołnierzy asysty. Kat strzelał skazanemu w tył głowy na wzór katyński, a w razie potrzeby jeszcze dobijał ofiarę. Na ogół jednak wystarczał jeden strzał z tak bliskiej odległości...
   Niespełna 37-letni kapłan z zaledwie dziewięcioletnim stażem w posłudze został zamordowany równo tydzień po kolejnej rocznicy otrzymania święceń kapłańskich. Krótko, ale intensywnie służył Bogu i Ojczyźnie, nie zrażały go kolejne szykany, przeciwności losu, pobyt w obozach koncentracyjnych. Dziś już mało kto o nim pamięta - jest jedną z bardzo licznych ofiar reżimu komunistycznego, których zresztą do dziś nikt dokładnie nie policzył. Nie ma swego grobu, więc rodzina i nieliczni już znajomi nie mogą nawet zapalić mu świeczki w miejscu pochówku. Pogrzebany został bowiem w ramach szeroko zakrojonej akcji zacierania śladów zapewne na Służewiu, w okolicach ówczesnego cmentarza parafialnego, w bezimiennym dole. Dziś stoi tam piękny, pełen ekspresji pomnik jako znak pamięci ofiar komunizmu tamtego okresu. W pewnym sensie jest to więc jego symboliczny grób.


   Losy ofiar, losy oprawców

   Jego oprawcy i prześladowcy oraz zdrajcy mieli się dobrze, a nawet bardzo dobrze - nie tylko w Polsce Ludowej, ale i później. Jako jedyny spośród nich tylko Adam Humer z MBP stanął przed sądem RP i został skazany, ale nie za tę zbrodnię sądową, tylko za inne. Henryk Wendrowski, agent UB, którego działalność doprowadziła do okrutnej śmierci około 200 żołnierzy kpt. "Bartka", dosłużył się stanowiska wicedyrektora Departamentu III MBP i stopnia pułkownika. Był również intensywnie wykorzystywany do innych prowokacji. Po zwolnieniu ze służby w organach bezpieczeństwa w 1968 roku nie odsunięto go na boczny tor - został ambasadorem PRL w Danii, następnie w Islandii. Zmarł w Warszawie w 1997 roku jako zasłużony, dobrze opłacany z naszych podatków emeryt.
   Kat z Mokotowa Piotr Śmietański po 1968 roku wyjechał z kraju. Inni - sędziowie i prokuratorzy - robili dalsze kariery zawodowe w PRL. Włos im z głowy nie spadł. Po 1989 roku przyszła gruba kreska i "państwo prawa", które okazało się niezwykle skutecznym narzędziem obrony komunistycznych przestępców. Nie było procesów, brakowało dowodów, nie dochodziło (poza nielicznymi przypadkami) do aktów oskarżenia. I nagle okazało się, że to, co w PRL było pustym pojęciem, czyli domniemanie niewinności, stało się nieocenionym orężem w rękach post(?)komunistów. Aleksander Kwaśniewski tuż po wygranych wyborach prezydenckich w 1995 roku zwrócił się do swych wyborców: "Możecie chodzić z podniesionym czołem". Faktycznie, po prawie półwiekowym okresie komunistycznego bezprawia przyszedł długi okres bezkarności w III RP. Rodziny ofiar nie mogą się doprosić nie tylko sprawiedliwości, ale choćby symbolicznego zadośćuczynienia w postaci realnej dekomunizacji i deubekizacji.

* * *

Czyżby ofiary, w tym te najwyższe, złożone z życia, poszły na marne? Nie, one nigdy nie idą na marne. I miejmy nadzieję, że doczekamy się, iż będą w Polsce ulice nazwane imieniem ks. Rudolfa Marszałka, a któraś z drużyn harcerskich przyjmie Jego imię. Przecież nie będziemy wiecznie czcić "walterowców", którzy zawsze stali po drugiej stronie.

Leszek Żebrowski    

Zdjęcia pochodzą z książki:
     Jan Żaryn "Kościół w PRL", IPN Warszawa 2004.

 

 

Artykuł zamieszczony w " Naszym Dzienniku", w numerze 122 (2835) z dnia 26-27 maja 2007 r.

 

 


Powrót do Strony Głównej