Księża Niezłomni

 

.

 

Szczepan Kowalik

 

Tajemnica śmierci ks. Romana Kotlarza

 

W listopadzie 1990 r., w pierwszym numerze gazety "Ziemia Radomska" ukazały się dwa artykuły poświęcone okolicznościom śmierci ks. Romana Kotlarza. Publikacja wywołała reakcję byłych pracowników Służby Bezpieczeństwa. Protest w ich imieniu złożył Ryszard Rypiński, były naczelnik Wydziału IV SB w Radomiu. W liście do redakcji napisał, że ksiądz nie był nigdy bity, że w 1976 r. "żaden pracownik SB osobiście nie kontaktował się z nim". Tyle że właśnie w 1976 r. ksiądz zmarł w wieku 48 lat, w niecałe dwa miesiące po proteście robotniczym z czerwca 1976 r., w którym uczestniczył, w okolicznościach, które do dziś nie zostały w pełni wyjaśnione.
  
Ksiądz Roman Kotlarz urodził się 17 października 1928 r. w Koniemłotach. Pochodził z wielodzietnej rodziny chłopskiej. Od dziecka chciał zostać kapłanem. Pragnienie to spełniło się w 1954 r., gdy po ukończeniu seminarium duchownego, został wyświęcony na kapłana diecezji sandomierskiej. Miał dar przyciągania ludzi. Gdy władze żądały, aby usunąć ks. Kotlarza z parafii, bo nie spodobało się im jego kazanie, wierni jeździli do urzędów, pisali petycje, zbierali podpisy. Jednym słowem - bronili go. Mimo to ks. Kotlarz często zmieniał parafie. Od 1961 r. był proboszczem w Pelagowie. Dziś to już właściwie peryferia Radomia. Większość mieszkańców pracuje w mieście. Zresztą w czasach ks. Kotlarza też tak było, wielu jego parafian było robotnikami. Ksiądz pełnił posługę w swojej parafii oraz w szpitalu psychiatrycznym w pobliskich Krychnowicach. Mieszkał w małym drewnianym domku, blisko torów kolejowych. Do pracy jeździł rowerem - nawet zimą. Żył biednie. Miał zamiłowanie do rysunków, co zauważono już w seminarium. "Zdolności średnich, dość nerwowy, specjalnie uzdolniony do rysunków i malowania, tak w pracy wewnętrznej, jak i zewnętrznej, wykazał dostateczne wyniki" - pisał o nim w listopadzie 1952 r. rektor Częstochowskiego Seminarium Duchownego w Krakowie. Jego koledzy z seminarium w Sandomierzu (dokąd się przeniósł w 1952 r.) wspominają, że właściwie niczym specjalnym się nie wyróżniał. Parafianie ks. Kotlarza z Szydłowca, Żarnowa, Koprzywnicy, Mirca, Kunowa, Słupi Nowej i Pelagowa zachowali o nim jak najlepsze wspomnienia. "Kochał ludzi" - mówili.


   Błogosławił robotników

Wierni garnęli się do swego duszpasterza. Fot. arch. Opublikowano w 'Naszym Dzienniku', w numerze 47 (2760) z dnia 24-25 lutego 2007 r.    25 czerwca 1976 r. ks. Kotlarz przyjechał na obiad do Radomia. Żywił się w stołówce prowadzonej przez siostry zakonne przy parafii św. Jana Chrzciciela. W mieście kupował także artykuły spożywcze na śniadania i kolacje. Jadł bardzo mało, ponieważ kiedyś przeszedł ciężką operację - był po resekcji żołądka.
   Gdy szedł ulicą, natknął się na pochód robotników, którzy wyszli z zakładów w proteście przeciw ogłoszonym dzień wcześniej podwyżkom cen artykułów żywnościowych. Tłum demonstrantów, zmierzający w stronę siedziby Komitetu Wojewódzkiego PZPR, wciągnął ks. Kotlarza w szereg. Ze stopni kościoła Świętej Trójcy kapłan pobłogosławił robotników. Miał przy tym powiedzieć: "Matko Najświętsza, któraś pod krzyżem stała, pobłogosław tym dzieciom, które pragną chleba powszedniego". Później sam zanotował: "Przez kilka chwil, w sutannie, maszerowałem środkiem ulicy, raz po raz pozdrawiano mnie: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dziękujemy księdzu! Bóg zapłać! Odpowiadałem: Na wieki wieków! Szczęść Boże!"
   Władze brutalnie stłumiły radomski protest. W pacyfikacji uczestniczyły oddziały ZOMO, ściągnięte z kilku miast. Kilkaset osób aresztowano, o wiele więcej pobito pałkami, często byli to przypadkowi przechodnie. W następnych tygodniach odbyła się akcja wyrzucania z pracy. Wielu z tych, którzy mieli odwagę wystąpić w obronie swoich praw, zostało bez środków do życia. Władze zorganizowały masowe wiece, potępiające "warchołów" oraz popierające politykę towarzysza Gierka.


   W obronie ludzkiej godności

'Człowiek pragnie prawdy, sprawiedliwości, szacunku i wolności' - podkreślał w kazaniach ks. Roman Kotlarz. Fot. arch. Opublikowano w 'Naszym Dzienniku', w numerze 47 (2760) z dnia 24-25 lutego 2007 r.    W pobliżu drewnianego domku w Pelagowie nocami zaczęła pojawiać się czarna wołga. Najprawdopodobniej jeszcze w czerwcu, tuż po proteście, ksiądz został pobity na plebanii. Naraził się tym, że w swoich kazaniach podejmował temat represji i solidaryzował się z robotnikami. "Człowiek chce, kochani, by miał czym oddychać, chce mieć coś do jedzenia - nawet waży się krew przelewać o chleb - jak to było na ulicach miast Wybrzeża! (...) Człowiek dzisiaj pragnie nie tylko pieniędzy, chleba, mieszkania, lodówki, telewizora, samochodu. Człowiek pragnie prawdy, sprawiedliwości, szacunku i wolności. Ludzie chcą dzisiaj szacunku, wołają o szacunek! I mają niektórzy odwagę tu i tam upomnieć się w obronie swej ludzkiej godności" - mówił ks. Kotlarz. 11 lipca 1976 r. podczas nabożeństwa poparł robotników. "Polecamy Ci, Matko Najświętsza, braci naszych Polaków, którzy teraz w tej chwili cierpią, są bici i katowani. Bądź dla nich Pocieszycielką i Panią zwycięstwa" - powiedział.
   Kazanie ks. Kotlarza zostało zarejestrowane na taśmie magnetofonowej przez funkcjonariusza SB. Na komendzie MO sporządzono stenogram i meldunek dzienny, który trafił do tajnej kancelarii Urzędu Wojewódzkiego w Radomiu. Na podstawie tego doniesienia, z polecenia wojewody, dyrektor Wydziału do spraw Wyznań Stefan Borkiewicz wydał 14 lipca postanowienie o wszczęciu postępowania w sprawie "szkodliwej dla państwa" działalności ks. Kotlarza. 19 lipca Borkiewicz zwrócił się, na podstawie dekretu z 31 grudnia 1956 r. o organizowaniu i obsadzaniu stanowisk kościelnych, do administratora apostolskiego diecezji sandomierskiej ks. bp. Piotra Gołębiowskiego o wydanie w tej sprawie "stanowczych zarządzeń". W uzasadnieniu napisał, że 11 lipca 1976 r. ks. Kotlarz "wygłosił kazanie, w treści którego pochwalał przestępstwa dokonane w dniu 25 czerwca 1976 r. w Radomiu i podkreślał swe uczestnictwo w tych wydarzeniach. W ten sposób ks. Kotlarz dopuścił się zarówno przestępstwa publicznego, pochwalania zbrodni, jak i nadużywania ambony do celów nie mających nic wspólnego z religią oraz szkodliwych dla Państwa. Z uwagi na charakter wydarzeń z dnia 25 czerwca 1976 r. publiczna wypowiedź ks. Kotlarza wymaga szczególnie ostrego napiętnowania".


   Esbecy przyjeżdżali nocą

   Funkcjonariusze SB przystąpili do akcji niezależnie od rozstrzygnięć administracyjnych. Świadkiem jednej z ich "wizyt" na plebanii była mieszkanka Pelagowa. Tamtego wieczoru Krystyna Stancel przygotowywała ks. Kotlarzowi posiłek. W pewnej chwili usłyszała pukanie do drzwi. "Ja mówię: Proszę księdza, ktoś puka. - To otwórz. Ja pytam: Kto jest? - Koledzy księdza. Weszło trzech panów. No i ten pan do mnie: - Gdzie ksiądz? Ja mówię: W pokoiku. Zresztą sama otworzyłam drzwi i do księdza weszło dwóch panów, a trzeci został ze mną. (...) Przymknęli drzwi. Usłyszałam, jak ksiądz upadł na podłogę i zaczął jęczeć. Mówił: O Jezu, o Jezu! I zaczęłam krzyczeć. (...) Ksiądz mówi: Dziecko, uciekaj do dzieci! (...) Ja uciekłam". Wcześniej Krystyna Stancel została uderzona pałką w plecy. Smugowaty ślad po uderzeniu miała jeszcze bardzo długo. Ksiądz dostał takich ciosów zapewne o wiele więcej. Mechanizm bicia był najprawdopodobniej taki: jeden funkcjonariusz uderzał tak, aby ksiądz wpadł na drugiego, tamten zadawał kolejny cios i tak w kółko, aż uznali, że wystarczy. Gdy zależało im, aby nie było widocznych śladów na ciele, to zawijali go w dywan i tłukli drewnianą nogą od krzesła.
   Zawsze uśmiechnięty ksiądz nikł w oczach: wychudł, spochmurniał, pojawiły się objawy depresji. Ostatni raz został pobity w sierpniu 1976 roku. Funkcjonariusze SB przyjechali w nocy i po wtargnięciu na plebanię odprawili opisany "rytuał". Gdy było po wszystkim, wyszli. Ich samochód nie chciał ruszyć. Na swoje nieszczęście ksiądz zdołał się wyczołgać przed plebanię. Zauważył to jeden z esbeków i wrócił, żeby go uciszyć. Kapłan został skatowany po raz drugi. Tego już było za wiele jak na tak osłabiony organizm. Z każdym kolejnym dniem ks. Kotlarz tracił siły. Tę historię funkcjonariusze SB opowiadali sobie później przy wódce. Ten, który jako ostatni miał pobić księdza, zapił się na śmierć, zmarł na nowotwór wątroby. Koledzy z pracy śmiali się, że to pewnie "za Kotlarza".


   Bardzo cierpiał

   15 sierpnia 1976 r. ks. Kotlarz odprawił ostatnią Mszę Świętą. W trakcie nabożeństwa osłabł i z okrzykiem: "Matko, ratuj!", stracił przytomność. Następnego dnia został przyjęty do Wojewódzkiego Szpitala Psychiatrycznej Opieki Zdrowotnej w Krychnowicach, gdzie był kapelanem. Ordynator oddziału wewnętrznego Marian Piotrowski zeznał później, że ks. Kotlarz poinformował go, że był nachodzony na plebanii i bity. "Obrażeń na jego twarzy lekarz Marian Piotrowski nie widział, ale ze sposobu poruszania się, siadania, osłabienia organizmu i ogólnego zachowania wynikało, że bardzo cierpi" - czytamy w dokumentacji prokuratorskiej. 16 sierpnia dziekan miejskiego dekanatu radomskiego ks. Stanisław Sikorski wysłał list do ks. bp. Piotra Gołębiowskiego w sprawie stanu zdrowia ks. Kotlarza. Prosił, aby biskup ustanowił w Pelagowie wikariusza, żeby odciążyć chorego proboszcza. Gdy dwa dni później list dotarł do adresata, prośba w nim przedstawiona była już bezprzedmiotowa.
   17 sierpnia w godzinach między 21.00 a 23.00 nastąpiło pogorszenie stanu zdrowia ks. Kotlarza. Ksiądz biegał po sali, twierdził, że ktoś wchodzi do jego pokoju i go podsłuchuje. Trzeba go było unieruchomić pasami. 18 sierpnia około godziny 2.30 nastąpił spadek ciśnienia tętniczego. Ksiądz stracił przytomność, nastąpiły objawy zaburzenia oddychania i wstrząsy. Podano leki ratujące i stan lekko się poprawił. Około godz. 7.45 nastąpiła zapaść. "Tętno było nieoznaczalne, oddechy rzadkie, typu agonalnego i w konsekwencji nastąpił zgon o godz. 8.00 dnia 18 sierpnia 1976 roku" - pisano. W rozpoznaniu sekcyjnym stwierdzono "obustronne, krwotoczne zapalenie płuc". Nie stwierdzono jednak żadnych śladów na ciele, które mogłyby powstać w wyniku pobicia. Albo zatem ślady wcześniej zanikły, albo też księdza bito tak, że tych śladów nie było widać. Fakt bicia nie budzi bowiem żadnych wątpliwości. Został potwierdzony w toku późniejszych śledztw przez prokuraturę. Mimo to w oficjalnej dokumentacji lekarskiej brakuje wzmianki o pobiciu. Dlaczego nie ma także zdjęcia rentgenowskiego klatki piersiowej albo przynajmniej wyników badań, skoro leczono ciężką chorobę płuc? Takie pytanie postawił przed laty Wojciech Ziembiński, który jako jeden z pierwszych badał sprawę śmierci ks. Kotlarza. W każdym razie sprawa dokumentacji lekarskiej jest niejasna i zapewne nigdy do końca nie zostanie wyjaśniona.


   Zostańcie z Bogiem

   W swoim testamencie, datowanym na 1967 r., ks. Roman Kotlarz pisał z pokorą: "W imię Boga. Amen. Za łaskę życia w Sakramentalnym Kapłaństwie Bogu niech będą dzięki. Sam osobiście i innych o to proszę, po mej śmierci, by wynagradzali Bogu Ojcu za niewypełnienie z godnością swych wielkich obowiązków w kapłaństwie. Proszę o pamięć w modlitwach, we Mszy Św. Za moje winy i upadki zawsze natychmiast oczyszczałem się bardzo często w Sakramencie Pokuty. O Komunię Świętą proszę w mej intencji. Z nikim się nie gniewam, wszystkich przepraszam za doznane ode mnie przykrości i sam wszystkim daruję, niczego nie chcę pamiętać. (...) Niech Dobry Bóg będzie mi miłosierny. Godzinę swej śmierci polecam Najświętszej Maryi, Matce Miłosierdzia. Zostańcie z Bogiem. Z serca Wam błogosławię. Amen".
   Zgodnie z ostatnią wolą ks. Romana Kotlarza pochowano w parafii w Koniemłotach, gdzie się urodził. W uroczystościach pogrzebowych, które odbyły się w dniach 20-21 sierpnia 1976 r., uczestniczyło kilka tysięcy parafian. Trumnę ze szpitala do kościoła w Pelagowie niesiono drogą usłaną kwiatami. Przed kościołem parafianie podnieśli trumnę wysoko, tak że była jakby "na stojąco", by wszyscy mogli ostatni raz zobaczyć swojego proboszcza. Nawet dziś uczestnicy relacjonują ten pogrzeb ze wzruszeniem. Ostatnie pożegnanie poprowadził sandomierski wikariusz generalny ks. bp Walenty Wójcik. Administrator apostolski diecezji ks. bp Piotr Gołębiowski nie uczestniczył w pogrzebie. Gdy 18 sierpnia, czyli w dniu śmierci ks. Kotlarza, otrzymał list od księdza dziekana Sikorskiego z prośbą o wikariusza dla parafii w Pelagowie, na piśmie tym zanotował, że "wypada wziąć udział w pogrzebie". Z "Księgi wykazu czynności biskupich" wiadomo, że do 25 sierpnia przebywał u sióstr zakonnych w Niezdowie. Wyjeżdżał tam, gdy chciał podreperować zdrowie, zregenerować siły. Czy śmierć ks. Kotlarza tak wstrząsnęła ks. bp. Gołębiowskim? Jest oczywiste, że ks. Kotlarz nigdy nie poskarżył się biskupowi na działalność bezpieki. Gdyby było inaczej, zostałby z pewnością przeniesiony do innej parafii. Ksiądz Kotlarz wolał jednak zapewne zostawić ten problem dla siebie, poza tym nie był człowiekiem skłonnym do zwierzeń.
   Ksiądz biskup Piotr Gołębiowski bardzo przeżył tę śmierć. Kiedy w styczniu 1977 r. znalazł się w szpitalu w Radomiu z powodu choroby serca, tarnobrzeska bezpieka odnotowała opinię księży, że jego stan był spowodowany m.in. tamtymi przeżyciami. Gdyby ks. Kotlarz powiedział biskupowi o najściach funkcjonariuszy SB, może ta historia nie skończyłaby się tak tragicznie. Jednak stało się inaczej.


   Zbrodnia nieukarana

Pogrzeb ks. Romana Kotlarza. Fot. arch. Kurii Diecezjalnej w Radomiu. Opublikowano w 'Naszym Dzienniku', w numerze 47 (2760) z dnia 24-25 lutego 2007 r.    Śmierć ks. Kotlarza zakończyła jego życie, nie zamknęła jednak sprawy. Zwykłym, nieznanym szerzej duszpasterzem z wiejskiej parafii zaczęli interesować się działacze tworzącej się wówczas opozycji demokratycznej. Wojciech Ziembiński badał tę sprawę w 1976 i w 1981 roku. Dotarł do dokumentacji lekarskiej. Na jej podstawie napisał sprawozdanie dla Prymasa Polski ks. kard. Stefana Wyszyńskiego. W listopadzie 1980 r., podczas poświęcenia siedziby Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ "Solidarność" Ziemia Radomska w Radomiu, publicznie nawiązał do sprawy śmierci ks. Kotlarza znany duszpasterz akademicki, jezuita o. Hubert Czuma. W związku ze swoją wypowiedzią został wezwany do prokuratury. Złożył wówczas "doniesienie o popełnieniu przestępstwa", na podstawie którego prokuratura w 1982 r. wszczęła śledztwo. Oczywiście zakończyło się ono umorzeniem. W 1991 r. śledztwo podjęto na nowo. Brakowało dokumentów SB, gdyż teczka ks. Kotlarza została w 1989 r. zniszczona. Nie było wiadomo, kto z pracowników bezpieki "interesował się" księdzem z Pelagowa. Nie było komu postawić zarzutów. Śledztwo znowu umorzono.
   Czy kiedykolwiek będzie możliwe określenie, kto dokładnie odpowiada za śmierć odważnego duchownego, który nie wahał się upomnieć o godność robotników? Tego nie wie chyba nikt. Samodzielna Grupa D - istniejąca od 1973 r., posługująca się przestępczymi metodami komórka w strukturze MSW, która może odpowiadać za tę śmierć, nie dokumentowała swoich działań. Na temat ks. Kotlarza odnaleziono w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej trochę dokumentów, których miało nie być. Dziś już nikt nie może napisać, że w 1976 r. "żaden pracownik SB osobiście nie kontaktował się z nim".

Szczepan Kowalik     

 

Autor jest doktorantem KUL, pracownikiem Muzeum im. J. Malczewskiego w Radomiu. Opublikował książkę "Eksperyment. Władze PRL wobec biskupa Piotra Gołębiowskiego 1956-1980" (2006).

 

Artykuł zamieszczony w "Naszym Dzienniku", w numerze 47 (2760) z dnia 24-25 lutego 2007 r.

 

 


  • Kulisy śmierci księdza Romana Kotlarza - przypadek czy zaplanowane morderstwo?

    Powrót do Strony Głównej