. |
Diecezja tarnowska, nazywana "ziemią kapłańską", znana jest na całym niemal świecie z licznych powołań kapłańskich i zakonnych. Wydała wielu duszpasterzy odznaczających się pasterską gorliwością, którzy odważnie słowem i czynem dawali świadectwo Chrystusowej Ewangelii. Wśród licznej rzeszy świątobliwych kapłanów tej diecezji jaśnieje postać księdza Mariana Bracha, proboszcza i dziekana szczucińskiego, gorliwego kapłana, całkowicie oddanego Bogu i Kościołowi.
Postać tego niezwykle zasłużonego dla ziemi szczucińskiej kapłana możemy poznać na podstawie książki ks. dr. Marka Łabuza "Rozmiłowany w Bogu, niestrudzony w służbie człowiekowi. Ks. Marian Brach proboszcz i dziekan w Szczucinie 1959-1980". Książka, oparta na materiałach archiwalnych, opracowaniach i relacjach ustnych, ukazuje postać ks. M. Bracha, jednego z najwybitniejszych proboszczów parafii Szczucin, gorliwego duszpasterza, świątobliwego kapłana i wychowawcę wielu młodych kapłanów.
Był kapłanem bez reszty oddanym Bogu i ludziom. Jako proboszcz parafii pw. św. Marii Magdaleny w Szczucinie odbudował i odrestaurował zabytkową świątynię, wzniósł kaplice dojazdowe, rozbudował plebanię, wyremontował dom parafialny i budynki gospodarcze. Największą jednak jego zasługą była duchowa opieka nad wiernymi - poprzez przykład osobistej, głębokiej modlitwy i dyskretnej ascezy, poprzez gorliwą ojcowską posługę w konfesjonale i kancelarii parafialnej. W świadomości wielu parafian, także tych będących z dala od Kościoła, był prawdziwym Sługą Bożym i powinien być kandydatem na ołtarze.
"Uzdolniony chlubnie"
Ksiądz Marian Brach przyszedł na świat w parafii Moszczenica 26 marca 1918 roku. Zaraz po urodzeniu mama ofiarowała go Matce Najświętszej. Postanowiła sobie, że jeśli urodzi się chłopczyk, to zostanie księdzem. Marian zdobył sławę w parafii pod koniec czwartej klasy. Pewnego dnia biskup tarnowski Leon Wałęga, pochodzący z Moszczenicy, osobiście sprawdzał wiadomości kandydatów do bierzmowania. Gdy któreś z dzieci czegoś nie umiało, biskup zadawał pytanie Marianowi, który odpowiadał szybko i wyczerpująco. W końcu biskup spytał chłopca: "Czy ty jesteś najmądrzejszy w parafii?". Marian odpowiedział: "Nie wiem". Usłyszał wtedy od biskupa: "Nie ma mądrzejszego dziecka od ciebie w kościele". Niestety, niektórzy ze stojących obok niego źle zrozumieli odpowiedź i odtąd rozpowiadali w całej parafii, że mały Brach sam o sobie powiedział "wszystko wiem". Marian dzielnie znosił te złośliwe uwagi.
Rodzice bardzo byli dumni z pochwały biskupa, ale nie zamierzali posłać syna do gimnazjum. Chcieli, by został gospodarzem na ojcowiźnie. Ponadto nie stać ich było na kształcenie dzieci. Plany rodziców pokrzyżował katecheta ks. Feliks Podgórniak. Gdy Marian ukończył szóstą klasę, ksiądz kazał mu przyjść na wikarówkę w odświętnym ubraniu. Posłusznego i zaskoczonego chłopca posadził na wynajętą furmankę i pojechał z nim do Gorlic. Egzamin do gimnazjum Marian zdał z wynikiem bardzo dobrym. Katecheta wrócił do domu i powiadomił ojca: "Marian musi iść do gimnazjum, bo już zdał".
W szkole uczył się bardzo dobrze. Rodzice dwa razy w roku z radością czytali: "uzdolniony chlubnie", co oznaczało, że Marian miał same piątki. Przez cały czas pobytu w gimnazjum utrzymywał bliską przyjaźń z ks. Podgórniakiem, który, jak się wydaje, był jego ojcem duchownym i przyjacielem. Jemu zawdzięczał to, że będąc w szóstej klasie gimnazjum przeniósł się do Małego Seminarium Duchownego w Tarnowie.
Po maturze Marian wybrał się samotnie pieszo na pielgrzymkę na Jasną Górę. Wędrował kilka dni, jak wspominał, śpiąc pod kopkami siana, jedząc skromnie u gospodarzy, rozmyślając po drodze nad swoim dalszym życiem. Przed Obrazem Matki Bożej Częstochowskiej podjął decyzję o wstąpieniu do Seminarium Duchownego w Tarnowie. Już w pierwszych latach studiów w seminarium Marian zabłysnął w gronie kleryków pracowitością. Był niezwykle obowiązkowy i gorliwy w nauce. Cieszył się zaufaniem księdza rektora R. Sitki (dzisiaj błogosławionego). Na trzecim roku był głównym redaktorem skryptów z dogmatyki, opartych o wykłady ks. dr. J. Bochenka.
Niemieckie represje
Życie ks. Mariana Bracha pełne było dramatycznych doświadczeń. Tuż przed święceniami prezbiteratu, 20 maja 1941 r., do kaplicy seminaryjnej w Błoniu wtargnęli niemieccy żołnierze. Aresztowali rektora ks. R. Sitkę oraz wszystkich przełożonych, nawet leżącego w łóżku ks. J. Pasterskiego. Przeszukali całą kaplicę, nakazali otworzyć nawet tabernakulum, sprawdzając, czy nie ma tam ukrytego radia. W tym czasie stojący na dworze klerycy byli bici pałkami. Potem nakazano im wejść do rowu z wodą, a następnie robić przysiady i czołgać się w błocie, śpiewając: "Pod Twą obronę Ojcze na niebie". W tym czasie jeden z gestapowców zachęcał ich do rezygnacji z kapłaństwa i do współpracy. Klerycy byli świadkami bestialskiego torturowania rektora ks. R. Sitki.
Dnia 8 czerwca 1941 r. diakon Marian Brach otrzymał z rąk biskupa E. Komara święcenia kapłańskie. Na swoją pierwszą placówkę duszpasterską skierowano go do Jazowska. Zaraz po przybyciu został aresztowany przez Niemców w odwecie za akcję partyzantów w Obidzy. Przez ponad 60 dni ks. Brach był przetrzymywany i przesłuchiwany przez Niemców w Starym Sączu. O tym, co przeżył, nigdy nikomu nie chciał opowiadać. Po wielu latach tak wspominał tamto wydarzenie. "Dnia 31 października, gdy po nabożeństwie różańcowym byłem na wikarówce, niespodziewanie do mojego pokoju weszło dwóch gestapowców w mundurach. Kazali się mi zaprowadzić na plebanię. W kancelarii był ksiądz proboszcz oraz drugi wikariusz ks. Leon Zorek. Jeden z gestapowców kazał księdzu proboszczowi, aby zapowiedział ludziom w kościele na nabożeństwach w niedzielę, że obecne aresztowania są represją za napisy patriotyczne, które znaleziono na drzwiach fabryki mebli. Zaznaczył, że jeśli się to powtórzy, następne represje będą bez porównania większe. Zostałem aresztowany. Zaprowadzono mnie na podwórze miejscowej fabryki mebli, dokąd zwieziono już około 30-50 mężczyzn z parafii Jazowsko i Łącko. Sprawa rzekomych napisów patriotycznych była zwykłą prowokacją, zorganizowaną prawdopodobnie przez Hansa Sikorę, celem pozbycia się niewygodnych ludzi i wywołania terroru w okolicy. Z placu fabrycznego przewieziono nas nocą do Nowego Sącza i umieszczono w więzieniu. Trzymano mnie tam 2 miesiące właściwie bez przesłuchania. Początkowo byłem w celi wraz z samymi Ukraińcami, następnie już do końca w celi, gdzie było 42 ludzi, dla których było 8 łóżek i parę sienników, toteż spaliśmy stłoczeni jak śledzie w beczce. Oprócz straszliwych przesłuchań, po których nieraz przynoszono ofiary okropnie zmaltretowane - przy lada okazji bito więźniów także w celach, w czym celował komendant więzienia, osławiony Johann. Mnie też to nie ominęło. Straciłem wówczas okulary, które mi rozbito, a zyskałem kilka na szczęście niegroźnych ran głowy. Po dwóch miesiącach zostałem wezwany do Hamanna i po krzykliwych groźbach wypuszczony. Wszyscy wraz ze mną aresztowani w Jazowsku zostali wywiezieni do obozu w Pustkowie koło Dębicy. Żaden wojny nie przeżył. Swoje uwolnienie zawdzięczam interwencji Ks. J. Walenia u Hansa Sikory". Po uwolnieniu z więzienia ks. Brach nie dał się zastraszyć. Ofiarnie, z narażeniem życia pracował w duszpasterstwie. Kilka razy musiał uciekać z parafii przed aresztowaniem i przez kilka dni ukrywać się w prywatnym domu państwa Niemców.
Na terenie parafii działały oddziały partyzantów polskich i rosyjskich pod dowództwem pułkownika "Zołotara". Ci ostatni bardzo dawali się we znaki miejscowej ludności, okradając ją z żywności. Przed wojną na terenie wsi Obidza istniała organizacja "Sokół". Po kompanii wrześniowej jej członkowie na strychu plebanii w Jazowsku złożyli mundury i broń. Zimą 1941 r. chłopcy ze wsi założyli oddział partyzancki i przyszli na plebanię po umundurowanie. Z narażeniem życia (w budynku mieszkali Niemcy) ks. Brach wyniósł umundurowanie. Od tego momentu rozpoczęły się jego bliższe kontakty z partyzantami. Był wzywany do rannych i umierających żołnierzy na terenie parafii, a także w Kamienicy i Ochotnicy Górnej. W czasie jednej z takiej posług o mało nie został aresztowany. Pewnego razu szedł z Najświętszym Sakramentem do chorego. Zatrzymał go patrol niemieckich żołnierzy. Udawał, że nic nie rozumie, mówił jedynie: "Priester, Priester". Musiał otworzyć bursę, pokazać jej zawartość i dopiero wtedy został puszczony wolno.
Kontakty z podziemiem
Po dwóch latach pracy duszpasterskiej w Jazowsku, 29 lipca 1943 r., ks. Marian Brach został przeniesiony do Łącka. W tym czasie ożywiła się działalność partyzantów, wzmógł się jeszcze bardziej terror okupanta. Do Łącka niemal co noc przyjeżdżało gestapo z Nowego Sącza. Przeprowadzało rewizje, szukając odbiorników radiowych i ulotek. Wiosną 1941 r. parafia przeżyła sądny dzień. Kilkadziesiąt osób z miejscowej inteligencji, wśród której znalazł się proboszcz ks. J. Put, zostało w nocy aresztowanych i wywiezionych do więzienia gestapo w Nowym Sączu. Przetrzymywano ich w okropnych warunkach, nieludzko katując. Część więzionych zamordowano w Biadolinach.
Ksiądz Marian w kazaniach starał się parafian podnosić na duchu. Korzystał wiele z Biblii, zwłaszcza z tekstów mówiących o niewoli narodu wybranego. Przez analogię odnosił je do sytuacji Ojczyzny. Głosił kazania "ku pokrzepieniu serc", korzystając z życiorysów polskich świętych. W serca parafian przygnębionych sytuacją w kraju pragnął wlać nadzieję i wiarę w nadejście wolności. W tym czasie doszło do ciekawego zdarzenia. Od 1943 r. na plebanii w Łącku stacjonowała niemiecka jednostka wojsk lotniczych - ok. 20 żołnierzy. Wśród nich był jeden wierzący katolik z Berlina. Długo w nocy dyskutował z ks. Brachem w języku niemieckim o polityce i Kościele. Przed wyjazdem na front wschodni żołnierz niemiecki poprosił ks. Bracha o spowiedź.
Swoje kontakty z podziemiem niepodległościowym na terenie parafii tak ks. Brach wspominał po latach: "Od roku 1943 pracowałem jako wikariusz w Łącku wraz z ks. Józefem Grzybem. Kontaktowaliśmy się bardzo często z grupami partyzantów z Armii Krajowej, jak i Batalionów Chłopskich działającymi na naszym terenie i w miarę swych możliwości wspieraliśmy je także materialnie. Wiele razy spotykaliśmy się u mnie w mieszkaniu w nocy. Później ze względu na niebezpieczeństwo niespodziewanej rewizji zbieraliśmy się u zaufanych ludzi w parafii. Organizowałem dla nich żywność. U sprawdzonych gospodarzy kupowałem mięso, chleb i coś do chleba. Partyzanci w oznaczonym czasie odbierali to wszystko z umówionych miejsc. Troszczyliśmy się też o rannych partyzantów. Udało mi się namówić brata księdza proboszcza i gdy zachodziła potrzeba, wybieraliśmy się wspólnie do lasu. Ja na cywila z Sakramentami Świętymi, by ratować duszę, on z torbą chirurgicznych narzędzi, by ratować życie partyzantów".
Od lipca 1944 r., po zamachu na Hitlera i z powodu zbliżającego się frontu, w całym rejonie sądeckim i nowotarskim partyzanci zlikwidowali wiele placówek policji niemieckiej, tak że rejon ten aż do końca okupacji był przez Niemców traktowany jako "kraina bandytów". W miarę zbliżania się frontu Niemcy stawali się coraz okrutniejsi. Coraz liczniejsze były łapanki do obozów i pacyfikacje. Stąd częstym zjawiskiem był szloch i płacz w kościele w czasie nabożeństw i noszona żałoba. 2 października 1944 r. parafia Łącko przeżyła swój sądny dzień. Wczesnym rankiem zajechało na rynek ok. 20 samochodów ciężarowych z wojskiem. Po pacyfikacji Łącka udali się do Kamienicy, Zagorzyc, Woli Piskuliny i Kiczni. Nastąpiła pacyfikacja w odwecie za pomoc udzieloną partyzantom. Mordowali wszystko, co pojawiło się na ich drodze, od zwierząt na ludziach skończywszy. Pod wieczór od sołtysa w Łącku zażądali 40 ludzi do pędzenia zrabowanego bydła i koni do Nowego Sącza. Na plebanii zrabowali powóz i uprząż dla koni. Wikariusze widząc, co się kroi i ostrzegając po drodze kogo się da, skryli się w piwnicach gospodarskich. Niestety, pod wieczór, gdy wrócili na wikarówkę, zostali zaskoczeni przez "partyzantkę rosyjską". Obaj z ks. Grzybem zostali dotkliwie pobici. Księdzu Brachowi zabrano zegarek i wszystko, co otrzymał do jedzenia od ludzi.
Dnia 23 grudnia 1944 r. Niemcy spalili ok. 10 domostw, zastrzelili kilka osób. W dzień Wigilii nastąpiła pacyfikacja Ochotnicy. Ksiądz Stanisław Cebula, tamtejszy administrator, jadąc rano w Wigilię ze swym postrzelonym przez Niemców ojcem do szpitala w Nowym Sączu, wpadł na wikarówkę w Łącku, prosząc o zainteresowanie się Ochotnicą, gdyż spodziewał się tam pacyfikacji podobnej jak w Tylmanowej. Ksiądz Brach tak wspominał pełnioną tam posługę: "Po południu udaliśmy się rowerami do Ochotnicy razem z ks. J. Grzybem. Ochotnica przedstawiała okropny widok. Wiele domów stało w płomieniach, przy drodze, przy domach leżeli pomordowani ludzie. Kto jeszcze dawał znaki życia, udzielaliśmy rozgrzeszenia i namaszczaliśmy olejami świętymi. Ogółem zastrzelono około 50 osób, w tym kobiety i dzieci nawet na rękach. Jedno dziecko zastrzelono w kołysce, kilkadziesiąt domów spalono. Wróciliśmy późną nocą pod strasznym wrażeniem oglądanej tragedii. Gdy nadeszły wojska rosyjskie, wikarówka została przez nich zajęta. Kapitan rosyjski rozkazał mi wynieść swoje rzeczy z pokoju. Gdy przenosiłem swoje rzeczy osobiste, ponownie zostałem okradziony przez Rosjan. Zabrano mi nawet skóry na buty".
Nic nie podpisał
Dnia 9 lipca 1945 r. ks. Marian Brach został skierowany do pracy w katedrze tarnowskiej. W parafii tej katechizował, założył świetlicę dla sierot i dzieci z biednych rodzin. W latach 1946-1949 pełnił funkcję seniora (zastępcy proboszcza). Była ona o tyle odpowiedzialna i niebezpieczna, że ks. Bochenek stale był nachodzony i przesłuchiwany przez pracowników UB. Kilkanaście razy ubecy przesłuchiwali ks. Bracha w biurze na ul. Bandurskiego. W czasie jednego z przesłuchań został zatrzymany na 10 godzin w więzieniu. Kazano mu pisać swój życiorys i podać szczegółowe informacje o znajomych. Ksiądz Brach opisał wydarzenia wojenne z Jazowska, podając nazwiska tych, co zginęli. Przesłuchujący go ubek bardzo się zdenerwował, gdy zaczął czytać jego zeznania. Uderzył księdza kilka razy, mówiąc, że miał pisać o biskupie, proboszczu i kolegach. Następnie kazali mu oddać: sznurówki, pasek, szelki i zamknęli w celi. Po kilku godzinach zabrali księdza z powrotem do celi przesłuchań, posadzili na trójnogu, stanęli w czterech kątach pokoju i zadawali pytania. Gdy im się coś nie podobało, kopali w nogę stojaka i wtedy kapłan upadał na ziemię. Był już zrezygnowany i powiedział: "Co wy możecie zrobić, najwyżej mnie zabijecie". "Zemścimy się na twojej rodzinie". "To już wasza sprawa, ja nie mam na to wpływu". Chcieli złamać ks. Bracha, aby został donosicielem i dlatego namawiali go, by podpisał zobowiązanie o współpracy. "Nic wam nie podpiszę, szkoda waszego wysiłku".
Dnia 23 października 1959 r. stanowisko proboszcza w Szczucinie objął ks. Marian Brach. Uroczystej instalacji nowego proboszcza dokonał ks. bp Karol Pękala. Duchowym potrzebom wiernych ks. Brach próbował zaradzić na różne sposoby. Istniejąca od 1871 r. na polu rodziny Strzyżów kaplica pw. Matki Bożej Różańcowej służyła przez cały czas jako miejsce kultu. Wierni w maju i październiku spotykali się bardzo licznie, odmawiając Różaniec. Ksiądz J. Ligęza, poprzedni proboszcz, kilka razy w roku odprawiał dla tamtejszych parafian Msze Świete. W latach 1958-1959 ks. E. Góra w miesiącach letnich raz w miesiącu odprawiał tam Mszę św., która wcześniej była zapowiadana w kościele w Szczucinie z zastrzeżeniem: "jeśli będzie odpowiednia pogoda".
Ksiądz Brach zaraz po objęciu parafii postanowił tę kapliczkę wykorzystać do odprawiania Mszy św. w każdą niedzielę. Przez okres lata, od Wielkanocy aż do końca października, odprawiano tam w każdą niedzielę Eucharystię. Niestety, kapliczka była mała, mógł do niej wejść tylko sam celebrans. Wierni musieli stać na zewnątrz. Ponieważ była usytuowana obok szosy i frontem do drogi, parafianie tamtejsi gromadzili się na Mszę św. na szosie, co stało się m.in. pretekstem do wydania zakazu przez władze administracyjne dalszego odprawiania tam nabożeństw. Z końcem października 1961 r. wezwano ks. Jana Franczaka, wikariusza szczucińskiego, przed Kolegium Administracyjne, które skazało go na grzywnę 1200 zł za organizowanie zebrań (Mszy św.) pod gołym niebem, bez zezwolenia władz powiatowych. Odwołanie do władz wojewódzkich nie odniosło skutku. Zakaz obowiązywał dalej. Aby ominąć to śmieszne zarządzenie (w niedzielę prawie żaden samochód nie przejeżdżał tą drogą), z polecenia ks. Bracha mieszkańcy Borek przebudowali kapliczkę, umieszczając wejście z przeciwnej strony, tak aby wierni mogli się gromadzić na placu przed kapliczką, na łące. W czasie wizytacji biskupiej w 1972 r. ksiądz biskup ordynariusz sprawował tam Eucharystię i wygłosił kazanie. Począwszy od tego roku odbywały się w tym miejscu już regularnie Msze św. w każdą niedzielę. Brało w nich udział przeciętnie ponad 500 osób z Borek, Maniowa, Załuża i Woli Szczucińskiej, stojąc pod gołym niebem, często w strugach deszczu. Od roku 1974 wprowadzone zostały w kaplicy Msze św. także w okresie zimowym. Ksiądz Brach sprawując tam Eucharystię, zachęcał mieszkańców, by pisali prośby do władz o pozwolenie na budowę kościoła. Niestety, wszystkie prośby aż do 1979 r. były załatwiane odmownie.
Urzędnicze szykany
Przed II wojną światową Akcja Katolicka wybudowała w Szczucinie dom parafialny. Od 1961 r. pełnił funkcję domu katechetycznego. Jego los był bardzo zagrożony w 1968 roku. Za zaległe podatki dochodowe parafii, wymierzane corocznie od 1962 r., suma pieniędzy do zapłacenia wraz z odsetkami wynosiła blisko 200 tys. zł, dlatego Skarb Państwa chciał zająć dom na własność. Ksiądz Brach poinformował z ambony całą parafię o zaistniałej sytuacji. Uzyskał wtedy zgodę kurii na sprzedaż 1 ha 20 arów pola na pokrycie kary. Dodatkowo za namową rady parafialnej, parafianie złożyli ofiary na tacę w niedzielę i dom został uratowany. Niestety, kilka miesięcy później komunistyczne władze państwowe zabrały część jego pomieszczeń i urządziły w nim bibliotekę gminną, Komitet Gminny PZPR oraz salę zabaw. Pod pretekstem konieczności odnowienia całego budynku ks. Brach postanowił dyplomatycznie usunąć Komitet Gminny PZPR z domu. W czasie remontu położono nowe podłogi z desek, wymalowano sale, urządzono nowe sale katechetyczne. Ksiądz musiał się jednak zgodzić na powstanie w domu kina "Pierwiosnek". Remont był sprytnie przemyślany. Po założeniu na stałe w sali zabaw krzeseł nie mogło być mowy o urządzaniu zabaw. Skończyło się pijaństwo w gmachu domu parafialnego.
Od 1964 r. władze komunistyczne domagały się od proboszczów prowadzenia, oprócz księgi rachunkowej, także księgi inwentarza parafii. Episkopat Polski odrzucił to zarządzenie jako niesprawiedliwe i godzące w prawa Kościoła. Ksiądz Brach księgi tej oczywiście nie prowadził. Spotkały go za to obraźliwe szykany w prezydium gminy i ze strony urzędników. Ponadto otrzymał potrójną karę: nie zwolniono go od podatku dochodowego (miał do tego prawo), odrzucono jego księgę rachunkową i wymierzono mu podatki według uznania, licząc np., że każdy wierny w parafii daje na składkę od 2 do 5 złotych. Od tej sumy wymierzono 60-procentowy podatek, a ponieważ ks. Brach nie płacił go, karany był grzywną skarbową. Wszelkie poczynania władz miały w tej dziedzinie charakter represyjny. W 1963 r. ks. Brach miał do zapłacenia ok. 15 tys. zł, w roku następnym już 27 tys. zł. Do tego dołożono jako karę osobistą kwotę 3500 zł. Ponieważ nie zapłacił żadnej z tych kar, skonfiskowano mu książeczkę PKO w Tarnowie. W 1965 r. otrzymał karę 3500 zł, którą sąd powiatowy obniżył do 2500 zł, z zamianą na 25 dni aresztu. Po odwołaniu sąd wojewódzki zatwierdził ten wyrok. Kwota została wyegzekwowana przez zajęcie i sprzedaż na licytacji maszyny do pisania i radioodbiornika. W następnych latach za podobne "wykroczenia" oraz za niezłożenie sprawozdań z katechizacji i niezarejestrowanie sal katechetycznych księdzu skonfiskowano jednoosobową amerykankę i aparat radiowy. W 1968 r. Wydział Finansowy w Dąbrowie Tarnowskiej wniósł do sądu powiatowego sprawę o przejęcie na własność państwa domu parafialnego za zaległe podatki dochodowe z parafii i za odsetki od nich, o czym była mowa wcześniej. W następnych latach większość uzyskanych pieniędzy za sprzedane działki szła niestety na spłatę podatków, co przysparzało ks. Brachowi wielu zmartwień, bo bardzo pragnął jak najszybciej dokończyć remont kościoła. Parafia w ciągu 10 lat zapłaciła w sumie około 400 tys. zł podatków na rzecz Skarbu Państwa. Było to oczywiście sprzeczne z prawem konstytucyjnym o wolności kultu religijnego, o której to "wolności" hałaśliwie informowała propaganda komunistyczna.
Ostatnie dni
Przez całe życie ks. Brach cieszył się dobrym zdrowiem. Nigdy poważniej nie chorował. Po przyjściu do Szczucina także nie narzekał na samopoczucie. Zdarzyło się, że pracował fizycznie przy kościele czy w polu przy żniwach lub sianokosach. W roku 1972 na plebanii zwożono siano, brakowało ludzi do pracy, a zanosiło się na burzę. Ksiądz wybrał się więc, aby im pomoc i wtedy zemdlał. Lekarz T. Głód z ośrodka zdrowia stwierdził zawał serca i wezwał karetkę. Ksiądz Brach leżał w Dąbrowie w szpitalu przez dwa tygodnie. Parafianie tak byli przerażeni stanem jego zdrowia i tak często go odwiedzali, że ks. bp J. Gucwa zmuszony był prosić pisemnie dyrektora szpitala i personel medyczny, by nie wpuszczano na odwiedziny do niego ludzi ze Szczucina, a także księży, oprócz upoważnionych osób. W tym czasie wierni zamówili kilkadziesiąt Mszy św. w intencji powrotu do zdrowia swojego proboszcza.
Po powrocie z sanatorium ks. Brach poszedł do lekarza Głoda, skarżąc się, że źle się czuje. "Dokładnie go zbadałem, serce było w porządku, zawał był lekki. Skargi na niestrawność okazały się bardzo poważne. Znalazłem guza w jelicie. Skierowałem go na Klinikę do Krakowa do prof. St. Politowskiego, który od razu zdecydował się na operację". W sumie ks. Brach przeszedł w ciągu 4,5 lat trwającej choroby siedem operacji. Poważnie podupadł na zdrowiu po 1 listopada 1979 r., nie chodził już do kościoła. Choroba czyniła szybkie postępy. Musiał zachowywać ścisłą dietę. Najpierw przyjmował płynne pokarmy, a po kilku tygodniach wyłącznie białko z kurzego jajka i czystą wodę. Potem i to organizm odrzucał. Puchły mu ręce i nogi, aż strach było go podnosić na łóżku. Dwa tygodnie przed śmiercią już nie odprawiał Mszy św., bo nie mógł już wstawać. Księża, którzy go odwiedzali w chorobie, nie mogli się nadziwić niezłomności ducha ks. Bracha. Mówili: "Jego spokój przechodzi wszelkie wyobrażenie... on jest obdarowany jakimś wielkim charyzmatem spokoju w cierpieniu... cierpi, modli się. Nas, księży, uczy, daje nam rekolekcje...". Wydawał się w cierpieniu być większy od biblijnego Joba.
Ksiądz Marian Brach zmarł 2 stycznia 1980 r. o godzinie 15.00. Nad jego głową w trumnie widniał napis: "Błogosławieni, którzy umierają w Panu". W kaplicy na plebanii, gdzie spoczywało jego ciało, ciągle modlili się parafianie. Szepty pacierza przeplatały się ze szlochem. W pogrzebie 5 stycznia wzięło udział kilka tysięcy parafian ze Szczucina i okolic. W czasie Mszy św., której przewodniczył ordynariusz tarnowski ks. bp J. Ablewicz, modlitwą i łzami żegnało go około 200 księży.
Irena Łabuz
Artykuł zamieszczony w " Naszym Dzienniku", w numerze 151 (2864) z dnia 30 czerwca - 01 lipca 2007 r.