Artykuły na temat Sł. B. Jerzego Ciesielskiego

 

.

 

MARIA BOHDAŃSKA

 

O JERZYM CIESIELSKIM - WSPOMNIENIE

 

       Wbiegał po schodach szybko, po parę stopni. Oszczędnym, wymierzonym ruchem zdejmował kurtkę, obciągał ją równo na wieszaku, kłaniał się od progu zebranym. Przychodził trochę zziajany, w ostatnich minutach przed umówioną godziną, ale nie spóźniał się nigdy. Nigdy też nie opuszczał naszych spotkań, chociaż pracy miał dużo, bo zaczął wówczas - w roku 1948 - studiować na dwóch wydziałach równocześnie. Poza tym dwa razy na tydzień trening koszykówki, pomoc w domu - i życie akademickie, inne niż teraz, chyba trudniejsze.

       Nie było w nim młodzieńczej dezynwoltury, lekkiego traktowania czegokolwiek. Wyraźnie szedł ku czemuś. Spokojnie spieszył się. Nie chciał tracić ani jednej chwili, przeoczyć żadnej możliwości. Był w tym inny od nas, w większości starszych od niego. Nam wojna mniej lub więcej "skróciła młodość" i mimo żywego w nas poczucia odpowiedzialności za życie, za jego autentyzm, rozumiany zresztą nie całkiem jednolicie, stworzyła w nas front dla egzystencjalistycznej "zarazy" z dystansem patrzącej na bieg toczącej się rzeczywistości. Z tym nie trzeba było się spieszyć. My mieliśmy czas.

       Jurek inaczej: był wyczynowcem, miał wymierzony każdy krok i ruch, każdą jednostkę czasu. Był w nim niemal lęk, by nie stracić żadnej minuty, by nie uronić żadnego ze słów, które były ważne, a które czasem padały między nami, przygodnie spotkanymi i tak bardzo różnymi ludźmi.

       Nie niecierpliwił się słuchając rozmów "od rzeczy" - prywatnych i nadprogramowych. Czasem brał w nich udział, żartował. Przede wszystkim jednak było w nim skwapliwe czekanie, gdy tak siedział prosto, rosły i muskularny, z rozłożonym na kolanach zeszycikiem. Notował w nim trudne i budzące wątpliwości "problemy" całego tygodnia i te, które nasuwały mu się w czasie naszych rozmów. Był w pogotowiu.

       Takim go pamiętam.

 *****

       Wówczas, gdy przystał do nas, w centrum jego uwagi stały przede wszystkim zagadnienia etyczne. Z tych czasów zanotowałam jego wypowiedź z datą 28 kwietnia 1949 roku. Dotyczy organizacji czasu i pracy:

"1. Konieczność planowania i umiejętność wykorzystania i podziału czasu, by wystarczyło go na wszystko.
2. Praca nad sobą daje radość. Nie jest sztuką dla sztuki, lecz zbliża nas do Boga.
3. Wykształcony charakter ma być poprawnym rozkazodawcą w życiu człowieka.

       Plan działania: poznanie samego siebie; codzienna kontrola własnej działalności, jej analiza i planowanie. Zmusza to do oceny działania i ma wpływ na dalsze postępowanie. Trzeba mieć system kontroli. Stosować nie tylko kontrolę subiektywną, lecz i obiektywną; do tej ostatniej potrzebny jest zegarek, ołówek, kartka papieru - konieczność zapisania wyników: sprawdzenia, czy wykorzystujemy czas; czy wykorzystujemy czas właściwie; ustalić trzeba czas kontroli, jej sposób i zasięg. Czas stracony, bo ten, który nie zbliża mnie do wyznaczonego bliższego i dalszego celu. Winno mi wystarczyć czasu na: studia, zainteresowania osobiste, sport, zajęcia domowe, zajęcia nie przewidziane. Szczególnie ważną rzeczą jest umiejętność obcowania z ludźmi. Pomocą w pracy jest zapisywanie pewnych problemów, celem ich przemyślenia lub wspólnego omówienia".

       W zasadzie myśl Jurka trafiła w nas na podatny grunt Była w nas gotowość i pragnienie sensownego, rzetelnie wykonywanego obowiązku. Różnicę zdań wywołały konkretne projekty Jurka. Utkwiła mi w pamięci propozycja samokontroli, polegająca na notowaniu sobie każdego dnia ilości osiągnięć i "niedoborów". Notowaniu na przykład krzyżykami - plusami i minusami.

       W naszej paroosobowej gromadce zerwała się zawierucha protestów. Tylko ci, co brali w tej dyskusji udział potrafią odtworzyć, czym była dla nas propozycja Jurka. My chcieliśmy iść "spontanicznie". On szedł twardo mierząc kroki; chciał mieć "empiryczną" pewność zbliżania się do Celu. Różnica między nami polegała chyba i na tym, że większość z nas była humanistami, gdy Jurek był studentem Politechniki i równocześnie Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego.

       Zakrzyczeliśmy go, uważając, że proponowane przez niego sposoby są mechanistyczne i upraszczające sprawę bardzo skomplikowaną.

       Wysłuchał wszystkiego spokojnie. Nie unosił się nigdy, ani nawet nie zapalał. Do naszych kontrargumentów podszedł poważnie i z najlepszą wolą ich rozumienia, później jednak do tych szczegółowych spraw w naszym gronie nie wracał. Pewnie doszedł do wniosku, że nie nawróci nas na swoją "wiarę", a przecież, jak dowiedzieliśmy się niedawno - nie skapitulował. I jego też nie przekonały nasze dowodzenia, wobec czego w dalszym ciągu, przez długie jeszcze lata, stosował swój system kontroli samego siebie.

 *****

       Czas był w sposobie przeżywania przez Jurka życia problemem "nr 1": żeby się nie rozłaził, żeby wypełnić go treścią najbardziej zbliżającą do "wyznaczonego bliższego i dalszego celu".

       Rzecz nie była łatwa: Zrealizować wszystkie zadania. Zrealizować je z całą starannością...

       Pamiętam, jak chyba w 1967 roku u Zbyszków T. postawił zebranym pytanie: Jak to zrobić? Jak dajecie sobie z tym radę? Czy potraficie wykonać wszystko, co należy do waszych obowiązków? Czuło się, że problem jest w jego życiu palący: tyle chciał zrobić, tyle miał planów.

       Gdy ostatecznie - po wspólnie dokonanym przez nas rachunku sumienia - padła umotywowana społecznymi warunkami odpowiedź: musimy się pogodzić, że nie wszystko zrobione będzie z najwyższą starannością, Jurek był niemal załamany.

       Z perspektywy lat widzę, że i nam - i z pewnością wszystkim, którzy się z nim zetknęli - dał w tym względzie dużo. Tak jakoś było, że musieliśmy do jego postulatów "równać krok". To on rzucał drobne, pozornie nic nie znaczące, a przecież istotne uwagi. Niedawno na przykład jedna z naszych koleżanek przypomniała, jak kiedyś narzekając w jego obecności na krakowskie tramwaje usłyszała: masz rację, ale w czasie gdy czekasz na tramwaj, możesz o czymś pomyśleć ...

 *****

       W dyskusji nawiązującej do tego, co Jurek mówił o zajęciach nieprzewidzianych, zaproszony przez nas ks. J. P. zaakcentował, że ustalony plan nie może być ostatecznie napięty, że trzeba umieć go uelastycznić i w tym celu zostawiać sobie trochę luzu na niespodziewane a ważne sprawy.

       Nie jest wykluczone, że właśnie tej uwadze zawdzięcza Jurek uniknięcie niebezpieczeństwa fetyszyzacji czasu i popadnięcia w rygoryzm, który współżycie ludzi czyni nieznośnym.

       Drugi człowiek, to osobny rozdział w życiu Jurka. To sprawy rosnące w swej wadze: "Jeśli pozwolił nam Bóg pełnić wobec innych dobre uczynki, ważną jest rzeczą pamiętać, że każdy człowiek spotkany jest w czymś lepszy od nas. A dalej: trzeba zdawać sobie sprawę, że każdemu możemy coś dać, nawet jeżeli ten ktoś tego nie oczekuje, i nie doceni tego. Dać możemy przede wszystkim modlitwę - to jest to bardzo szerokie wyjście ku drugiemu człowiekowi". Tak to widział Jurek w roku 1949.

       Potem postawił wobec siebie wymaganie, by w bezpośrednich kontaktach z drugim cłowiekiem nie skąpić mu i czasu. Zobaczył jego sprawę w nowej proporcji i w takiej perspektywie, że pozwoliło mu to, wręcz zobowiązywało, przeskoczyć własną naturę, własny "ulubiony" styl życia. To była epoka w życiu Jurka.

 *****

       Pośród nas - indywidualistów, może trochę oryginałów, Jurek nie wyróżniał się specjalnie, nie narzucał swoich poglądów i nie o wykłócał się o nie, ale był, był kimś, na kogo można było liczyć. Jego wiara i wierność miały coś z dziecięcego oddania. Dawał temu wyraz w swoich wypowiedziach, a także w praktykach życia religijnego, a przecież byli między nami i tacy, dla których wierność Bogu, jako zasada życia była nie bardzo zrozumiała i raczej problematyczna.

       W latach studiów i potem długo jeszcze, zanim nie zastąpili go młodsi, każdej niedzieli służył do Mszy św. w kościele akademickim. Nie wiem, czy kiedykolwiek budziły się w nim wahania, czy nie jest to nazbyt widoczne i drażniące, a przez to niebezpieczne dla jego kariery naukowej.

       Przychodziły inne próby wierności. O jednej z nich nie wahał się mówić głośno: było to po pierwszym jego pobycie w Chartumie: tamtejszy Kościół Katolicki jest kościołem najuboższych i najbardziej pogardzanych Murzynów. Stać między nimi, to dyskwalifikować się w oczach elity tamtejszego świata. Ten nacisk społeczny jest tak duży, że było to doświadczenie, które Jurka zaskoczyło i chyba dość drogo kosztowało. Gdyby jego młodość upłynęła w innym mieście niż Kraków, może nie przeżywałby tego aż w takim stopniu. Tu jednak tak bardzo liczy się pozycja. Pozycja naukowa w tym wypadku - o niej mówię. Bez niej nic lub niewiele się znaczy. A Jurek chciał coś znaczyć. Wiedział, że ma do tego prawo i drogę swojego życia w całej jego pełni widział właśnie w świetle towarzyszącej mu aprobaty społecznej. Oczywiśde nie za wszelką cenę.

 *****

       Nie chciałabym tym tak bardzo osobistym wspomnieniem o Jurku sprawiać wrażenia, że uważam się za kogoś kompetentnego w ocenie jego słów i życia. Byłam po prostu jedną z bardzo wielu osób, które w bliskiej żyły z nim w przyjaźni. Nie zmienia tego fakt, że przez duższy czas kontakty między nami były rzadsze. Złożył się na to naturalny bieg życia i zadania, jakie przez Jurkiem stanęły: w połowie lat pięćdziesiątych założył rodzinę, w 1960 zrobił doktorat, w 1968 habilitację.

       W tym czasie wszedł w nowe środowisko, a właściwie stworzył je. Poprzedni okres był więc tylko przygotowaniem - teraz zaczynał pracę, za którą to on był odpowiedzialny. Tym samym ograniczyć musiał czas, który poświęcał nam - bardzo już nielicznej gromadce starych swoich przyjaciół, częściowo rozproszonych zresztą po świecie. To odejście od nas nie było dla niego łatwe. Nie było jednak w jego życiu jedynym tego rodzaju "wyborem". Szedł tam, gdzie mógł zrobić więcej dobrego; nie przekreślał przy tym nikogo, kto raz był jego przyjacielem.

       Z końcem lat sześćdziesiątych zaczęły się na nowo nasze rzadkie, lecz dość regularne spotkania. Chyba tak zaczęła się druga faza naszej przyjaźni. Odkrywałam wtedy Jurka w jego dojrzałości, głębszym chyba niż to było przedtem rozumieniu wagi prawdy w stosunkach człowieka z człowiekiem, w prostocie mówienia o swoich osiągnięciach, w wyrozumiałości i w wewnętrznej pogodzie, wreszcie w czymś, co rozkwitnąć mogło i czego się domagało życie rodzinne, a co na własny użytek nazwałam czułością. Rozumiem przez to tę odmianę dobroci, która jeśli nie jest do samych korzeni prawdziwa, staje się obrzydliwą i mdlącą ckliwością.

       Sama też doznałam jego troski parokrotnie. W 1968 roku, w pierwsze Boże Narodzenie po śmierci mojej matki, nawet nie spostrzegłam się, jak zagarnął mnie do swojego domu. Właśnie "zagarnął"! Jurek - jak przytwierdził jeden z jego przyjaciół - umiał ludzi zagarniać. Wszystkie - bez różnicy pozycji, jaką zajmowali czy związków, jakie ich z nim łączyły. Starczyło, że byli tymi, którym trzeba pomóc.

       W świątecznej atmosferze domu rozmawialiśmy o planach na najbliższe dni, tygodnie, miesiące: o szykującym się wyjeździe do Sudanu, o przygotowaniu młodszych dzieci do pierwszej Komunii Św. w Polsce, bo tam, w Chartumie, byłoby to połączone z trudnościami, choćby spowiedź w obcym języku.

       Szczególnie silnie zachowałam w pamięci i wdzięczności inny fakt: w parę dni później, przed wieczorem, wyjechaliśmy z Zarytego "Volvem" Olega Czyżewskiego1. Gdy wjeżdżając do Krakowa Oleg zapytał mnie, gdzie ma mnie podwieźć, poprosiłam, żeby dowiózł mnie do kościoła Dominikanów. Po chwili wahania wyjaśniłam: Tam jeszcze zdążę być na Mszy św., a dziś mija pierwsza rocznica od dnia, kiedy po raz ostatni widziałam swoją matkę na nogach. Odprowadziła mnie na dworzec, gdy wyjeżdżałam z domu... W ciszy, jaka zapadła po moich słowach, usłyszałam, jak Jurek siedzący z tyłu poruszył się niespokojnie tym ruchem, który znałam od bardzo dawna, a który zapowiadał, że chciałby powiedzieć coś, co wcale nie jest łatwe do powiedzenia. Nigdy jednak nie wycofywał się, tak też i tym razem usłyszeliśmy po chwili: - Gdybyście nie mieli nic przeciwko temu, moglibyśmy od razu - teraz, razem, pomodlić się za twoją matkę. - Byliśmy zaskoczeni. Nie było to w naszym - powściągliwym i może nazbyt powściągliwym - stylu. Poza tym byliśmy chyba wzruszeni jego propozycją, toteż, gdy zaczął głośno "Ojcze nasz", minęło dobrych kilka sekund nim dołączyliśmy do niego.

 *****

       Jakże to było ze spokojem Jurka? Jak było z jego łagodnością? W niejednej widziałem go sytuacji, która musiała go wewnętrznie wzburzyć, gdyż nie było w nim naiwności, nie było łatwego godzenia się na wszystko. Patrzył na życie ludzi uważnie, starał się wyrobić o nich zdanie, ale bez krytykanctwa. Gdy stanął wobec czegoś, z czym trudno było mu się pogodzić, jakby winił o to przede wszystkim samego siebie, swoje niewidzenie, pytał: "Powiedz, co to ma znaczyć?" Szukał wyjaśnienia, które mogłoby być usprawiedliwieniem, które mogłoby - być może - uspokoić jego wewnętrzne, niedostrzegalne na zewnątrz, zniecierpliwienie.

       Z natury wrażliwy, bywał czasem zdenerwowany, lecz wówczas tym bardziej był spokojny. Tak to określił jeden z jego przyjaciół. I jeszcze dodał: "W najwyższym stopniu, w takim, jakiego wymagała każda aktualna sytuacja, był w nią zaangażowany i obecny, ale to nie była jego cała obecność. Najgłębsze dno jego obecności było chyba nieustającą modlitwą, było - być może - kontaktem z Tajemnicą. Ona dawała jego spokojowi żar, który przekonywał".

       Pozostała po nim, zatknięta między kartki notesu, stara, skreślona jego ręką, notatka z 1966 roku: "Codziennie pamiętaj, że na końcu życia jest śmierć".

 *****

       List nie podawał szczegółów: "Zapewne dotarła już do Ciebie ta smutna wiadomość o utonięciu Jurka Ciesielskiego wraz z dwojgiem dzieci. Tak się to wydaje nieprawdopodobne! Jak to przeżywają ludzie z nim blisko będący, żona, dziecko i ci, którzy byli jego przyjaciółmi! Wydaje się, że tak szkoda człowieka sensownego, mocnego, umiejącego kształtować swoje życie, znajdować miejsce w świecie. Ale "jeśli włosy na głowie są policzone", nie możemy mówić o bezsensie, całkowitej przypadkowości także i tej śmierci.

 

(Tyg. Powsz., Nr 9, 1972)
1 Doc. dr Oleg Czyżewski - fizyk. Umarł w Genewie dnia 9. XI.1971.

 

 

 

 

 


  • Inne świadectwa

    Powrót do Strony Głównej