. |
Dziesięć lat temu zginął tragicznie wraz z dwojgiem swoich dzieci, w katastrofie statku na Nilu - Jerzy Ciesielski, pracownik naukowy Politechniki Krakowskiej, czasowo wykładowca Uniwersytetu w Chartumie. Żył lat 41. W krakowskim kościele Św. Anny, w którym przez długi czas był ministrantem i w którym bywał co niedzielę jako uczeń, student i jako człowiek dorosły, została wmurowana staraniem jego licznych przyjaciół i znajomych tablica pamiątkowa. Napis umieszczony na tej tablicy mówi o nim: "...chrześcijanin XX wieku".
Pomimo naszej wieloletniej, sięgającej gimnazjalnych czasów przyjaźni, trudno byłoby mi scharakteryzować go od strony jego pracy zawodowej, może zrobi to ktoś z grona jego kolegów, inżynierów. Ale przecież w życiu współczesnego człowieka istnieje tyle innych pasjonujących go dziedzin. Przez niektóre z nich przeszliśmy razem, spróbuję więc dziś przypomnieć ludziom, którzy go znali i cenili, postać Jurka - harcerza, sportowca, turysty, przyjaciela,
Poznaliśmy się w lutym 1945 na pierwszych powojennych zbiórkach starej, powstałej jeszcze przed pierwszą wojną światową, IV Krakowskiej Drużyny Harcerzy im. Jerzego Grodyńskiego. Była to drużyna o wielu tradycjach, w latach trzydziestych wsławiła się nie lada, jak na owe czasy, wyczynem: wyprawą kajakową Dniestrem aż do Morza Czarnego, a potem do Stambułu.
Jurek był zastępowym zastępu "Kozłów", później pełnił funkcję przybocznego IV KDH. Harcerstwo pozostawiło w sercu chłopca niezatarty ślad, wpoiło w niego zasady, którymi miał kierować się w przyszłości. Liczne wycieczki, pamiętne obozy letnie w Tymbarku i w Glebiowie (na Mazurach) czy zimowiska w Podwilku i w Szczyrku nauczyły przyszłego zapalonego turystę kochać przyrodę, życie na biwaku, zapoznały go z pięknem i z trudnościami tego życia.
Niedługo po opuszczeniu harcerstwa drogi nasze znów zeszły się na innym terenie. Na jego propozycję zacząłem grać w koszykówkę w "Cracovii", której Jurek był zawodnikiem. Przez szereg lat był jednym z czołowych koszykarzy "Cracovii", która wówczas przeżywała jeszcze swoje dobre lata, także w dziedzinie piłki ręcznej. Należał do polskiej kadry narodowej w koszykówce. Był też działaczem sportowym - do dziś mam moją starą legitymację zawodniczą sekcji piłki ręcznej KS "Cracovia" przez niego podpisaną.
Jurek uprawiał także wioślarstwo w AZS-ie, gdyż w jego macierzystym klubie nie było sekcji wioślarskiej, wiosłował na "jedynce" pod okiem sławnego trenera Jana Bujwida i był czas, kiedy staczał równorzędne pojedynki z późniejszym wielokrotnym mistrzem Polski - Teodorem Kocerką.
Jurek był urodzonym pedagogiem i wychowawcą, dlatego* też zapewne postanowił ukończyć oprócz Politechniki Krakowskiej także Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego (obecnie AWF). Tam poznał późniejszą swoją żonę Danutę, również studentkę WSWF, córkę jednego z pionierów kajakarstwa polskiego - Mariana Plebańczyka. Danusia pływała na kajaku niemal od urodzenia (pierwszy raz jako kilkutygodniowe niemowlę), a Jurek też, choć nie od tak dawna, nic więc dziwnego, że kajakarstwo turystyczne stało się ich wielką pasją. Zaszczepiali ją coraz liczniejszym swoim przyjaciołom, do których i ja należałem. Byliśmy też wraz z nimi członkami Kolejowego Klubu Wodnego KKW-29, którego Jurek był przez pewien czas wiceprezesem.
Czasem miałem do niego pretensję, że wybrał zawód inżyniera, a nie trenera - wychowawcy młodzieży, bo przecież dobrych inżynierów jest w Polsce dużo, a dobrych trenerów, którzy byliby równocześnie wychowawcami reprezentującymi postawę moralną Jurka - chyba znacznie mniej. Ostatecznie Jurek został trenerem "prywatnym", to znaczy na użytek swoich przyjaciół, których grono wciąż narastało. Tego uczył jeździć na rowerze, tamtego kształcił wczesnym rankiem przed pracą na "Kaczym Dołku" (był to nie istniejący już staw na Dąbiu) w trudnej sztuce pływania, zimą doskonalił umiejętności narciarskie współuczestników swoich urlopów. Nauczył uprawiać różne dziedziny sportu wielu ludzi często już nie pierwszej młodości, co świadczy o jego znakomitych umiejętnościach pedagogicznych, bo przecież znacznie trudniej jest uczyć sportu ludzi dorosłych niż młodzież.
A co to były za wspaniałe wyprawy turystyczne: górskie, a zwłaszcza kajakowe, Jurka i jego przyjaciół.
Pnie się mozolnie w skwarze słońca czy w ulewnym deszczu wśród wysokich traw Połoniny Caryńskiej i Wetlińskiej gromada objuczonych trzydziestokilowymi nieraz plecakami i namiotami mieszczuchów, którzy chcą uciec od zgiełku cywilizacji, chcą być sami z dziką i piękną przyrodą.
Sunie cicho po wodach Drawy, Brdy, Czarnej Hańczy wąż niebieskich "Paxów" i zielonkawych "Pelikanów". Na ogół trzymają się z dala od siebie, a ich załogi w zamyśleniu chłoną ciszę i piękno polskiego pojezierza, bądź też półgłosem, aby nie zmącić nastroju, wiodą jakieś mniej lub bardziej filozoficzne dysputy. A wieczorem, po rozbicia namiotów, po kolacji sporządzonej przez zapobiegliwych "majtków" i wyszorowaniu kocherów przez dzielnych "kapitanów", przy płonącym ognisku, przeplatają się piosenki harcerskie, wojskowe, partyzanckie, piosenki "Śląska" i "Mazowsza", staroświeckie "ballady" o Louisie czy o pannie Franciszce. Ogień dogasa, "w krąg ciemne postacie siedzą dokoła" i nie przypuszczają, że kiedyś jedna z nich siedzieć będzie na tronie Piotrowym. A Jurek brzdąka na swojej gitarze.
Wodniacki nowicjusz natrafia często na różne problemy. Jak załatać dziurę w kajaku, jak skutecznie wylać z niego wodę po wywrotce, co zrobić, żeby do wywrotki nie dopuścić, mimo że jest do tego okazja, gdzie szukać właściwego miejsca na obozowisko i wiele, wiele innych. Wiedzą to oczywiście "zasłużeni kapitanowie i admirałowie", ale nikt nie potrafi tych rzeczy nauczyć nowicjusza tak dobrze, jak Jurek. On zawsze ma czas, tłumaczy cierpliwie i wyrozumiale, zawsze gotów jest służyć radą i pomocą nie tylko wystraszonemu nowicjuszowi, ale i doświadczonemu admirałowi.
Zresztą radę, a często konkretną pomoc w wielu ważnych i mniej ważnych sprawach można znaleźć u Jurka zawsze, także w Krakowie, na co dzień. Petentów i interesantów jest wielu, toteż nic dziwnego, że Jurek umawia się z nimi o różnych dziwnych porach, wcześniej rano lub późno wieczorem, a nie mogąc objąć mnogości spraw pamięcią, zapisuje je na licznych karteczkach, których pełno ma w kieszeni, l uważa to za rzecz naturalną, jest przecież dawnym harcerzem, do którego codziennych obowiązków należało "spełnianie dobrych uczynków". Jest przecież katolikiem, który "miłuje bliźniego swego". Wprawdzie to "miłowanie bliźniego swego", choćby tylko "jak siebie samego", nie wiecej, jest najtrudniejszym do wypełnienia przykazaniem dla wielu, nawet bardzo żarliwych katolików, ale Jurek nie ma z tym żadnych trudności, to po prostu leży jakoś w jego naturze.
Bo Jurek był naprawdę katolikiem. Mówiąc "naprawdę" mam na myśli, że był wciąż świadom swego katolicyzmu, wyznawał go i stosował w praktyce, nie tylko w niedzielę, podczas modlitwy, ale codziennie, o każdej porze dnia, w każdej swojej czynności. Było zdumiewające, jak ten człowiek obdarzony silnym zmysłem życiowego praktycyzmu, potrafił łączyć swoje typowo inżynierskie, realne spojrzenie na świat z niezwykłym oddaniem się Bogu, religii, etyce katolickiej. Może to właśnie tę umiejętność łączenia spraw boskich z codziennymi sprawami współczesnych ludzi określa trafnie nazwa "chrześcijanin XX wieku".
Jurek modlił się często. Często myślał o Bogu, a przecież daleki był od jałowej, bezużytecznej bigoterii. Wszystko co robił dla innych ludzi, a robił bardzo dużo, wynikało nie tylko z jego charakteru, ale także z głębokiego przekonania, że Bóg tak chce. Przed podjęciem jakichś ważnych przedsięwzięć życiowych, na przykład przed zawarciem ślubu, Jurek urządzał sobie w klasztorze tynieckim "dzień skupienia", podczas którego był sam na sam z Bogiem, rozmawiał z Nim, prosił Go o radę i pomoc, i w oparciu o te rozmowy planował swoje zamierzenia.
Latem 1969 Jerzy Ciesielski wyjechał na trzyletni pobyt do Sudanu, gdzie miał prowadzić zajęcia ze studentami Uniwersytetu w Chartumie. Miał już wówczas za sobą długoletnią intensywną pracę zawodową, doktorat, habilitację oraz szereg osiągnięć naukowych w dziedzinie konstrukcji betonowych.
Po roku odwiedził nas spędzając urlop w Polsce. Przyszedł wraz z żoną i trojgiem dzieci, aby pożegnać się z nami, gdyż teraz już wyjeżdżali wszyscy. Wspominaliśmy, że przecież to dwudziestopięciolecie naszej przyjaźni, a równocześnie naszego chodzenia po górach, że dla uczczenia tego jubileuszu powinniśmy wspólnie wybrać się na Łopień, który był pierwszym "zdobytym" przez nas szczytem podczas wycieczki zastępu "Kozłów" w 1945 roku. Musieliśmy jednak odłożyć tę jubileuszową wycieczkę na przyszły rok, czyli, jak się okazało, na zawsze.
W dwa miesiące później ukazała się w gazetach krótka notatka o zatonięciu statku wycieczkowego pod Chartumem. Rozdzwoniły się telefony pomiędzy przyjaciółmi i rodziną Jurka. Po kilku dniach wiadomo już było na pewno: Jurek odszedł na wieczną wartę.
Drogi Jurku, ileż to razy przed wielu laty śpiewałeś stojąc na baczność:
Ty, Jurku, pozostałeś wierny tym prawom aż do ostatnich dni Twojego pracowitego i jakże pełnego różnych treści życia.