Artykuły na temat Świętej Gianny

 

.

 

 

Święta Joanna Beretta Molla

 

       „Taka sobie rodzina” – napisał kardynał Martini, pokazując rodzinę Joanny jako wzór dla współczesnych rodzin.

       Ojciec Albert Beretta pochodził z licznej rodziny. Urodził się w Magencie 23 września 1889 roku. Został osierocony w wieku czterech lat. Uczęszczał do diecezjalnego Kolegium Świętego Karola w Mediolanie. Wykształcenie bez wątpienia otrzymał dobre. Tym niemniej jako młody człowiek odczuwał brak intymności i rodzinnego ciepła. Z tego też względu, gdy w późniejszym czasie zdecydował się na założenie własnej rodziny, zawsze pragnął mieć dzieci blisko siebie.

       Matka Maria De Micheli urodziła się 23 maja 1887 roku. Jako pierwsza z pięciorga dzieci brała udział w kursach uzupełniających, które w tamtej epoce były rodzajem przygotowania przed podjęciem przyszłego zawodu. Niestety, młodziutka Maria nigdy nie miała dość czasu na oficjalne zatrudnienie. Miejscem jej pracy był dom. Najpierw podjęła się opieki nad swoimi siostrami. Później, kiedy już wyszła za mąż, musiała zadbać o własną rodzinę. Ponadto od młodości myślała o życiu zakonnym, lecz po rozmowie ze swoim spowiednikiem zrozumiała, że miejscem dla niej przeznaczonym jest właśnie rodzina. Poznawszy Alberta, pod wpływem wielkiego, wzajemnego uczucia, jak również inspiracji duchowej, wyszła za niego 12 października 1908 roku.

       Po ślubie małżonkowie zatrzymali się w Mediolanie. Wynajęli mieszkanie na Placu Risorgimento nieopodal klasztoru Ojców Kapucynów, który stał się ich punktem odniesienia, miejscem duchowego wsparcia. Tam także spotykali się z braćmi i pomagali bliźnim. Albert pracował w przędzalni bawełny Cantoni, gdzie, ze względu na swą rozwagę i pracowitość, zasłużył sobie na szacunek współpracowników.

       "Mamusia Maria była naprawdę „kobietą silną”, o której mówi Pismo Święte. Swój dzień zaczynała wcześnie, o piątej rano, kiedy to tatuś wstawał, aby się udać na pierwszą Mszę świętą i zacząć dzień pracy przed Panem Jezusem i w Jego imię. Szedł sam. Mamusia zostawała w domu, by przygotować śniadanie i posiłek południowy, który pakowała mu do małej walizeczki.

       Kiedy tatuś udawał się do pracy w Mediolanie, mamusia wchodziła do naszych pokoików i budziła nas, głaszcząc delikatnie nasze buzie. Wiedzieliśmy, że za chwilę będzie chciała wyjść na Mszę świętą, więc szybko się ubieraliśmy szczęśliwi, że będziemy mogli klęknąć obok niej, przygotowując się na przyjęcie Jezusa w Komunii świętej i wspólne dziękczynienie. Jakież cudowne były słowa, które nam sugerowała, żeby je mówić Jezusowi! Następnie wracaliśmy do domu na śniadanie, a po nim – w drogę do szkoły.

       Mamusia, uporządkowawszy dom i nasze łóżka, siadywała w swoim fotelu, obok stawiała wielki kosz wypełniony bielizną wymagającą zszycia, zacerowania oraz skarpetami do połatania. Nigdy nie narzekała. Była stale uśmiechnięta i nie wyglądała w ogóle na zmęczoną. Przy wszystkich obowiązkach, jakie miała, znajdowała czas na chwile medytacji nad słowami książeczki pewnego franciszkanina pt. Dar siebie. Pewnego dnia, gdy książeczka ta wpadła mi w ręce i zacząłem ją czytać, wydawało mi się, że zrozumiałem, jak bardzo mamusia ją przemedytowała i wprowadziła w życie jej słowa.

       A tatuś? Mężczyzna niewiele mówiący, a jeśli już, to słowa jego były owocem refleksji i mądrości. Nie mam wątpliwości co do jego zaufania i czci wobec mamusi. Był człowiekiem uczciwym, któremu można było zawierzyć z zamkniętymi oczyma. Do domu powracał z Mediolanu wieczorem, a my, we dwójkę lub trójkę, szliśmy mu na spotkanie na stację, gdzie docierała naziemna kolej linowa z Cittá Alty. Nieśliśmy jego walizeczkę i widzieliśmy, jak w gwarze naszych rozmów znikały z jego oblicza ślady zmęczenia. Wystarczało mu otworzyć drzwi domu, spotkać się z uśmiechem mamusi i radosnym przyjęciem wszystkich jego pociech, aby na powrót odzyskał całą pogodę ducha. Była to godzina kolacji i wszystko było już przygotowane. Po krótkiej modlitwie siadaliśmy z radością do tego długiego biesiadowania. Jak cudownie jest być w tak licznej gromadzie wokół swoich rodziców!

       Rodzice lubili posłuchać, każdego po trochu, jak było w szkole, a kiedy wychodziła na jaw jakaś psota, pojawiało się na ich twarzach strapienie, które bez zbędnych słów dawało nam do zrozumienia, że to nie może się więcej powtórzyć. Po zakończeniu kolacji tatuś zapalał cygaro, a nasza starsza siostra Amalia, zdolna pianistka, dawała nam przyjemność słuchania najpiękniejszych utworów Chopina, Bacha i Beethovena. Następnie przychodził czas na kolejny ważny moment naszego rodzinnego życia. Chodzi o odmawianie różańca. Tatuś na stojąco, przed obrazem Matki Bożej, a obok niego starsze dzieci. Natomiast my, młodsi, obok mamy, która pomagała nam odpowiadać aż do chwili, dopóki nie zasnęliśmy wsparci o swoje kolanka".

       Świadectwo Józefa Beretty, [w:] „Terra Ambrosiana”, 1(1994), s.33-34

       Maria – o czym tak pięknie daje świadectwo jej syn ksiądz Józef Beretta – zawsze miała dziecko na ręku albo „siadywała na swoim fotelu obok przepełnionego kosza bielizny do prasowania lub cerowania oraz pończoch wymagających naprawy”.

       W tamtych czasach nie mówiło się jeszcze o planowaniu rodziny, o odpowiedzialnym rodzicielstwie. Rodzice przyjmowali dzieci z rąk Boga i Jemu z ufnością zawierzali ich rozwój i edukację. Tak właśnie postępowali Albert i Maria, którzy mieli trzynaścioro dzieci. Troje: Dawida, Rosinę, Pierinę, zabrała tak zwana hiszpańska grypa. Natomiast Guglielmina i Anna Maria umarły jako jeszcze malutkie dzieci. Pozostałe ośmioro w kolejności wieku to: Amalia (zdrobniale Iucci) – pianistka, Franciszek – inżynier, Ferdynand – lekarz, Henryk – lekarz i kapłan Zakonu Ojców Kapucynów (ojciec Albert), Zyta – farmaceutka, Józef – inżynier i kapłan, Joanna – lekarka, Virginia – lekarka i siostra zakonna. Wszyscy razem chodzili często do klasztoru, aby się bawić i w praktyce doświadczyć dzieła miłości. Ich bliskimi przyjaciółmi byli Luigi i Mary Gedda.

       Wybiegliśmy nieco za bardzo w przyszłość. Po to, żeby przezwyciężyć hiszpańską grypę, która zdziesiątkowała dzieci, ojciec zdecydował się na przeprowadzkę rodziny do Bergamo. Kupił ładny dom z ogrodem w wyżej położonej części Bergamo, niedaleko od domu dziadków ze strony mamy, i tam zamieszkał wraz z rodziną. Musiał codziennie pokonywać drogę z Mediolanu do Bergamo. Nie było to łatwe życie. Wstawał o piątej, by móc uczestniczyć we Mszy świętej, następnie szedł na pociąg, jechał do pracy i znów na pociąg, żeby powrócić do domu, gdzie zmęczenie i trud ustępowały miejsca radości doświadczenia rodziny.

       Joanna przyszła na świat w Magencie (niedaleko Mediolanu), w domu dziadków ze strony ojca, 4 października (w święto świętego Franciszka) 1922 roku. Z tego też względu bywała nazywana Joanną Franciszką. Trzy lata później, w roku 1925, nastąpiła, wspomniana już wcześniej przeprowadzka do Bergamo. W tej dużej rodzinie istniały uprzywilejowane funkcje i odpowiednie do wieku relacje pomiędzy rodzeństwem. Amalia, dwudziestoletnia starsza siostra, przygotowywała małą Joannę do Pierwszej Komunii Świętej, która została ustalona na 14 kwietnia 1928 roku w parafii pod wezwaniem świętej Graty. Virginia, inaczej Ginia, młodsza siostra, to z kolei ta, która była Joannie najbliższa.

       Jeśli chodzi o szkołę podstawową, to Joanna zmieniała ją kilkakrotnie. Największy wpływ miały na nią Siostry Kanoniczki, do których uczęszczała w ostatnich klasach. Ale i wówczas szkoła nie była środowiskiem, gdzie miała możliwość najlepiej rozwijać swoją osobowość. Joanna była szczęśliwa w rodzinie. Codziennie towarzyszyła mamie w drodze na Mszę świętą. Prócz tego od mamy i siostry uczyła się grać na pianinie. Cieszyła się z życia w kontakcie z naturą. Ukończywszy szkołę podstawową, została przyjęta w roku 1933 do liceum-gimnazjum Paolo Sarpi w Bergamo, gdzie uczęszczała przez pierwsze cztery klasy gimnazjalne, osiągając raczej nie najlepsze wyniki. W 1936 roku nie przeszła do następnej klasy z języka włoskiego oraz łaciny, dlatego groziło jej wydalenie ze szkoły.

Św. Gianna z Pierluigi i z Marioliną w Pontenuovo (w mieszkaniu - pokoju dziennym, 1959)
. Fotografia pochodzi z prywatnych zbiorów Krystyny Zając

       W następnym roku w życiu Joanny, podobnie jak i całej rodziny Berettów, miał miejsce przełom. Umarła, chora już od pewnego czasu, najstarsza córka Amalia, mając zaledwie 26 lat. Ojciec Albert, pragnąc, aby dzieci uczęszczały na uniwersytet oraz aby utrzymać je w jedności, zwolnił się z pracy i przeniósł rodzinę do Genewy. Joanna uczęszczała do gimnazjum prowadzonego przez Siostry świętej Doroty. Tam właśnie dokonało się stopniowo pogłębienie jej religijnej edukacji. Wzrost wiary miał miejsce zwłaszcza w roku 1938. Wtedy właśnie dziewczyna wzięła udział w rekolekcjach prowadzonych przez jezuitę ojca Avedano. Teraz Joanna nie byłajuż małą dziewczynką z Akcji Katolickiej, która towarzyszy mamusi we Mszy świętej, lecz młodą kobietą, pragnącą wziąć we własne ręce swe przeznaczenie i w obliczu Boga dokonywać świadomych wyborów:

       „Podejmuję świętą obietnicę czynić wszystko dla Jezusa. Wszystkie moje czyny, jakikolwiek trud, wszystko ofiaruję Jezusowi... Pragnę prosić Pana Jezusa, by mi dopomógł, żebym nie trafiła do piekła... Proszę Pana Jezusa, aby mi dał zrozumieć swe wielkie miłosierdzie”.
       Można by rzec, iż Joanna opuściła w tym momencie środowisko wychowania otrzymanego w rodzinie, żeby móc kroczyć własnymi ścieżkami ku świętości. Nadal kontynuowała grę na instrumencie i malowała. Niestety, stan jej zdrowia nie był stabilny. Rodzice martwili się tym i dlatego w latach 1938-1939, zaraz po zakończeniu gimnazjum, zatrzymali córkę w domu. Dzięki temu Joanna znów była blisko rodziców. Miała możliwość lepiej ich poznać. Mogła w dalszym ciągu uczyć się gry na pianinie. Miała czas na praktyki religijne. Pod wpływem nowego księdza proboszcza i liturgisty prałata Maria Righettiego, zaczęła pojmować głęboki sens liturgii. Od tego czasu miała zwyczaj chodzenia na Mszę świętą, zabierając ze sobą mszalik ojca opata Carontiego.

       Wszystko to czyniła po to, aby móc lepiej uczestniczyć w lekturze słowa Bożego i całej akcji liturgicznej. Gdy w następnych latach ponownie podjęła naukę, od razu było widoczne, że ta przerwa i pogłębienie życia duchowego były jej bardzo potrzebne. Rozpoczęła naukę w szkole z nowym rozmachem. Czyniła plany co do swej przyszłości. Myślała o powołaniu misjonarki i pragnęła żyć według zasad Ewangelii. Za przykładem mamy, którą prałat Righetti wytypował na przewodniczącą grupy kobiet, zaczęła prowadzić grupę najmłodszych dziewcząt Akcji Katolickiej i czyniła to – jak wspomina ksiądz proboszcz – z pełnym zaangażowaniem i sukcesem. Również Siostry świętej Doroty były z Joanny wielce zadowolone. Być może niejedna z nich widziała już w niej nowicjuszkę ich zgromadzenia. Wydaje się, iż był to wyjątkowy czas w historii rodziny Berettów. Franciszek, po śmierci Amalii najstarszy z rodzeństwa, został inżynierem, Ferdynand lekarzem, a Zyta farmaceutką. Henryk i Józef byli już studentami: pierwszy medycyny, drugi inżynierii. Natomiast Joanna i Virginia stały przed wyborem własnej drogi życia uniwersyteckiego. „Błogosławiony każdy, kto boi się Pana... Małżonka twoja jak płodny szczep winny we wnętrzu twojego domu. Synowie twoi jak sadzonki oliwki dokoła twojego stołu” (por. Ps 128).

       W pierwszym momencie nawet wojna nie była w stanie zniszczyć tej harmonii. Niestety, zazdrosny nieprzyjaciel jest zawsze gotów zastawić sidła i posiać kąkol niezgody. W roku 1941 Genewa została bardzo poważnie zbombardowana. Było to bardzo ciężkie doświadczenie zwłaszcza dla mamy Marii, która była już wówczas chora na serce. W pośpiechu została podjęta decyzja o powrocie do domu. Było lato, więc wszyscy umówili się na krótkie spotkanie w domku nad Lago Maggiore. Okazało się, że była to wigilia przyszłej diaspory. Jesienią rodzice powrócili do Bergamo, gdzie zamieszkali w domu dziadków. Ferdynand musiał się zaciągnąć do wojska jako lekarz. Franciszek i Zyta podjęli pracę w swoim zawodzie (inżynier i farmaceutka). Natomiast Joanna i Virginia pozostały w Genewie, aby móc ukończyć liceum. Z rodzicami pozostali tylko Henryk i Józef.

       Niestety, stan zdrowia taty Alberta pozostawiał wiele do życzenia. Ale to mama Maria jako pierwsza zeszła ze sceny tego świata. Opuściła rodzinę w nocy 1 maja 1942 roku. Powodem śmierci był udar mózgu. Stało się to wtedy, gdy Henryk jechał pociągiem do Genewy, by powiadomić Joannę i Ginię o chorobie matki. Kiedy wreszcie po długiej i smutnej podróży dojechali do Bergamo, dowiedzieli się, że mama już zmarła. Joanna i pozostałe rodzeństwo bardzo płakali. Tym niemniej ich ból był stonowany ze względu na podzielaną przez wszystkich pewność, że mama jest już raju. Cztery miesiące potem, 1 września, sytuacja się powtórzyła. Tym razem to właśnie tato Albert opuścił swe dzieci, ażeby dołączyć do swojej Marii.

       Decyzją rodzeństwa, pomimo, iż pozostali sami, była ponowna zamiana mieszkania. Wyjechali do Magenty, gdzie był wolny dom dziadków ze strony ojca. Prócz tego, w tym samym właśnie roku 1942, Józef i Henryk opuścili rodzinę, gdyż pragnęli zostać kapłanami. Józef wstąpił do seminarium w Bergamo, zaś Henryk, już jako lekarz, do seminarium Ojców Kapucynów w Lovere. Franciszek, inżynier, przejmuje tymczasowo rolę głowy rodziny. Natomiast Joanna zapisała się na pierwszy rok medycyny najpierw w Mediolanie, a następnie w Pavie, gdzie dołączyła do niej także Virginia.

       Czas studiów był dla Joanny wypełniony nauką oraz działalnością w Akcji Katolickiej. Wesołkowata i lekkomyślna dziewczyna z Bergamo przeobrażała się w młodą, poważną i zaangażowaną kobietę, która myślała o medycynie i chrześcijańskiej służbie na rzecz Akcji Katolickiej oraz formacji ludzi młodych. Było jednak również miejsce na wiele radości, choćby z powodu wypadów w okolice Viggiony i górskie wędrówki. Inne powody szczęścia pochodziły ze strony braci. W 1946 roku Józef został wyświęcony na kapłana w katedrze w Bergamo. Dwa lata później przyszedł czas na Henryka, który jako kapucyn przyjął imię zakonne – ojciec Albert i wyjechał do pracy misyjnej w Brazylii. Jego przykład to mocne wezwanie dla Joanny, która już od dawna zastanawiała się, czy nie powinna pójść w ślady brata. Tymczasem lata szybko mijały. W 1949 roku Joanna uzyskała dyplom z medycyny ogólnej i chirurgii. W następnym roku miał miejsce ślub Ferdynanda. Niemal jednocześnie dyplomowaną lekarką została również Virginia i zdecydowała się na służbę misyjną.

       W 1952 roku Joanna zrobiła specjalizację z pediatrii. Kardynał Martini napisał tak: „Uderza mnie wielce fakt, że zarówno Joanna, jak i jej rodzeństwo, wszyscy osiągnęli fenomenalne kwalifikacje w swoich profesjach: dwóch inżynierów, czterech lekarzy, farmaceutka, artystka. Takie rezultaty to z pewnością świadectwo zdolności intelektualnych i wyjątkowej chęci każdego z nich oraz potwierdzenie możliwości ekonomicznych i mądrego gospodarowania nimi w całej rodzinie. Jednak sądzę, że podstawową rolę odegrał tu posłuch, jaki mieli rodzice”. Dzieci Berettów czuły się rozumiane i dowartościowane. Zwracano im uwagę na szacunek wobec siebie i bliźnich.

       Przyglądając się życiu Joanny, doszliśmy niemal do momentu podjęcia wyjątkowej decyzji. Faktycznie bardzo serio myślała o naśladowaniu ojca Alberta w Brazylii. Niestety, jej kondycja fizyczna nie pozwalała na to, by mogła zostać misjonarką. Prosząc w tej sprawie o radę prałata Bernareggiego, biskupa Bergamo, otrzymała bardzo jasną odpowiedź: „Na tyle, na ile moje doświadczenie kapłańskie i biskupie nauczyło mnie, to wiem, że kiedy Pan wzywa jakąś duszę do pełnienia dzieła misyjnego, oprócz wielkiej wiary i szczególnej duchowości obdarza ją także siłą fizyczną, która pomoże znieść trudności i sytuacje, jakich tutaj nie jesteśmy w stanie sobie nawet wyobrazić. Ponieważ Ty, Joanno, nie masz tego daru, to właśnie dlatego myślę, że ta droga nie jest tą, na którą Pan Jezus Cię wzywa”.

       Odsunąwszy na bok wszystko to, co wydawało się być jakąś zawadą, otwierała się przed Joanną droga życia rodzinnego. Na niej znajdzie swoje prawdziwe powołanie do dania świadectwa, że rodzina jest miejscem łaski i błogosławieństwa. „Również w naszych czasach Kościół nie przestaje ubogacać się świadectwem wielu kobiet, które realizują swoje powołanie do świętości. Święte kobiety są uosobieniem ideału kobiecości, ale są także wzorem dla wszystkich chrześcijan, wzorem «naśladowania Chrystusa», przykładem, jak Oblubienica winna odpowiadać na miłość Oblubieńca” (Mulieris dignitatem, nr 27). Oto życie, które właśnie teraz stało przed Joanną otworem.

       Jak w historię dwóch źródeł, które łączą się w jedną rzekę, tak teraz powinniśmy choć na chwilę zerknąć na drugą gałąź rodziny, zanim odtworzymy wspólne życie małżeństwa Mollów. Ojciec Piotra Molli miał na imię Luigi (1884-1956). Urodził się w Mesero, małej mieścinie pomiędzy Magentą a Busto Arsizio, w 1884 roku. Praktykując u szewca już w wieku 8 lat, mając zaledwie 21 lat został kierownikiem działu obuwniczego Parabiago w Mesero. Do dziś jeszcze znany jest w okolicy jako ten, który szył buty na cały tamtejszy region. W 1907 roku ożenił się z Marią Salmoiraghi (1885-1978), młodą kobietą, która była zatrudniona w przędzalni. Z ich małżeństwa urodziło się ośmioro dzieci, lecz pierwszych troje zmarło jeszcze w dzieciństwie. Pierwszym, który zdołał osiągnąć wiek dojrzały, był Piotr. Urodził się on w Mesero 1 lipca 1912 roku. Następnie przyszły na świat: Rosetta, Adelajda, Luigia i Teresina.

       Ojciec Piotra pokładał wielkie nadzieje w synu. Marzył dla niego o profesji inżyniera i dlatego – pomimo dużego wysiłku i poświęceń finansowych – skierował go na studia. Pierwszą trudnością był fakt, iż w Mesero można było ukończyć zaledwie początkowe klasy szkoły podstawowej, podczas gdy aby móc kontynuować naukę na studiach, trzeba było zdać egzamin klasy piątej. Wsparty pomocą księdza proboszcza, ojciec Luigi zwrócił się do bardzo szlachetnych sióstr zakonnych, które dopiero niedawno przybyły w ich okolice. I to właśnie matka przełożona, siostra Giovanna Calloni, udzieliła chłopcu korepetycji z zakresu klasy piątej szkoły podstawowej. Jednocześnie uczyła go poświęcenia i szczodrobliwości.

       Po zaliczeniu klasy piątej, w czasie, gdy faszyzm zaczynał już umacniać swą dyktaturę, ojciec Luigi był zmuszony udać się do jakiegoś kolegium, ażeby syn został przyjęty do kolejnych pięciu klas gimnazjum. Wybór padł na Kolegium Villoresi Świętego Józefa w Monzie, prowadzonym wówczas przez Ojców Barnabitów. Panujący tam regulamin był bardzo surowy, ale Piotr zaangażował się w studia z całkiem dobrym rezultatem. Bardzo chciał ucieszyć ojca, który tak wielką ufność w nim pokładał. Nie sposób jednak nie odnieć wrażenia, że doskwierało mu przedwczesne oddalenie od rodziny. W Kolegium Świętego Józefa spotkał dobrych kapłanów, którzy nauczyli go łaciny i szacunku wobec bliźniego. Jednakże, w związku z tym, że dyscyplina kolegium była ostra, a edukacja przekazywana z położeniem wyjątkowego nacisku na obowiązek nauki i pracy, źle się to odbijało na zbyt młodych ludziach. Piotr znosił te trudności, szczęśliwy, że będzie mógł usatysfakcjonować ojca, który, jako osoba wielkiej uczciwości, cieszył się zaufaniem księdza proboszcza, powierzającego mu zadanie uzdrowienia zarządu katolickiej ubezpieczalni dla przebywających w szpitalu, oraz zaufaniem całej społeczności, obdarzającej go misją sędziego pokoju.

       W 1928 roku Piotr, ukończywszy gimnazjum, pozostaje w kolegium Villoresi Świętego Józefa, gdzie podjął funkcję prefekta. Poza tym, co warto zaznaczyć, pełnił funkcję odpowiedzialnego za wychowanie grupy najmłodszych chłopców. Natomiast dla swojego dalszego rozwoju zapisał się do publicznego liceum Bartolomeo Zucchiego w Monzie. Nietrudno dociec przyczyny takich wyborów. Pragnieniem tego młodego człowieka było nie obciążać finansowo swoich najbliższych. Po maturze zdanej w 1931 roku Piotr mógł w końcu powrócić w rodzinne strony.

       Pan Luigi był dumny ze swego syna, który mógł się pochwalić ukończonymi studiami. Nie sprzeciwiał się, kiedy Piotr zdawał na politechnikę, aby zostać inżynierem. W domu były kłopoty finansowe, tym niemniej Piotr mógł kontynuować studia. Jazda rowerem z Mesero do Magenty oraz pociągiem z Magenty do Mediolanu to dla niego zwykła błahostka. Musiał umieć przecież sprostać oczekiwaniom tak wielu. Chodzi tu na przykład o przewodniczenie partii, która wybrała go na przewodniczącego lokalnej komórki. Chodzi także o księdza proboszcza, który widział go w Akcji Katolickiej. Piotr, ze względu na stopień zaufania, jaki w nim pokładano, podjął obydwa wyzwania. Wprowadził system dystrybuowania pomocy rządowej dla rodzin co do produktów żywnościowych oparty na indywidualnym dopasowaniu potrzeb. Ujednolicił system przyznawania wsparcia z racji narodzin, uroczystości ślubnych i wyjazdów dzieci na obozy kolonijne. Na prośbę księdza proboszcza przychodził do parafii w niedzielę po południu, by prowadzić katechezy dla dorosłych.

       Pomimo rozlicznych zajęć, które niejednokrotnie były dodatkowym obciążeniem w jego pracy, Piotr zdołał w 1936 roku ukończyć studia na Politechnice w Mediolanie i uzyskał tytuł inżyniera mechanika. Ponieważ w tamtym czasie nie było problemów z pracą dla absolwentów, nawiązał kontakt z Tosi. Ale już w tym samym roku 1936 przeszedł do Saffy – wielkiej fabryki zapałek z siedzibą w Ponte Nuovo w Magencie, zaledwie kilka kilometrów od domu. W roku 1938 został wicedyrektorem. Musiał umieć kierować osobami o wiele starszymi od siebie, które spędziły w Saffa całe swoje życie. Młody kierownik dał się poznać jako człowiek bardzo zaangażowany i wprowadzający w zakładzie nowe technologie.

       „W porównaniu z Joanną, mój udział w środowisku ściśle związanym z Kościołem był raczej niewielki. Bardzo wiele pracowałem. To znaczy – i to faktycznie mogę potwierdzić – starałem się przez całe swe życie stwarzać nowe miejsca pracy. Taki był cel mojego życia”. Tak czy owak, to właśnie udział w Akcji Katolickiej uchronił Piotra od późniejszych wpływów ideologii faszystowskiej. Dysputy prowadzone pomiędzy Piusem XI a Mussolinim właśnie z powodu Akcji Katolickiej młodzieży nie miały wówczas jeszcze reperkusji w Mesero. Po wybuchu wojny wszystko stało się o wiele trudniejsze. W grudniu 1940 roku młody inżynier otrzymał trzy polecenia. W następującej kolejności przyszły komunikaty: anulowanie działalności zaangażowanych w partię i Dzieło Narodowe Balilla oraz obowiązek przywrócenia umundurowania w oddziałach akademickich. „Wszystko dlatego, że byłem członkiem Akcji Katolickiej. Jak tu nie widzieć znaku Bożej Opatrzności?”. W tamtym czasie, zaraz po chwilowym zamęcie, kierownik Saffy jeszcze bardziej zdecydowanie rzucił się w wir pracy. O ile to tylko możliwe, starał się rozwijać fabrykę. W praktyce chciał stosować ów szacunek wobec bliźniego, który jako najcenniejszy testament otrzymany od ojca, wielokrotnie mu pomagał, a nawet ratował życie.

       Po raz pierwszy Piotr został aresztowany wraz z trzema swoimi pracownikami: komunistą Piotrem Gerassim i socjalistami Armandem Armim oraz Józefem Martinim w marcu 1944 roku. Po przeniesieniu do Magenta, zostali umieszczeni w autobusie, który miał odjechać do Niemiec, kiedy przybył zawiadomiony przez jednego z pracowników Saffy pan Umberto Parmigiani, przywódca lokalnej partii faszystów. Po długich negocjacjach udało się mu zwolnić młodego Mollę, znanego ze swej pracy kierowniczej w Mesero, jak i pozostałych trzech aresztantów.

       Minęło zaledwie kilka miesięcy, gdy na Placu Loreto doszło do jeszcze bardziej dramatycznej sceny aresztowania. Tym razem inżynier Molla wspólnie z dyrektorem Saffy Franciszkiem siedzieli już w autokarze, który zbierał mężczyzn przeznaczonych do obozu koncentracyjnego, gdy ponownie przybył pan Parmigiani.

       Doszło do podobnej zażartej dyskusji, dzięki której jeszcze raz zastało zażegnane niebezpieczeństwo. Ale wojna nie była jeszcze zakończona. Dwa dni po wyzwoleniu Mediolanu w niedalekiej odległości od Saffy, na moście nad Ticino, znajdowała się nadal niemiecka armata przeciwlotnicza. Sytuacja ta była o wiele bardziej powodem zdenerwowania niż obrazem kojarzonym z kapitulacją i klęską. Od strony Mediolanu z kolumną ciężkich armat, które były umieszczone w Novarze, docierali Amerykanie, gotowi przejść natychmiast do działania. Tymczasem znajdowali się tam pracownicy, ludność cywilna, obiekty chronione. Tym razem to inżynier Molla podjął się pertraktacji. Dzięki szczęśliwej obecności jednego ze swych współpracowników, Józefa Meglera, który mówił doskonale po niemiecku i angielsku, zaprosił przywódców dwóch stron do swego biura. Wysłał swojego kierowcę do Como, ażeby przy pomocy oficjalnego języka niemieckiego poprosić komendanta, generała Wolfa, o zatwierdzenie kapitulacji.

       Dzięki cierpliwości i dobrej woli doszło do pomyślnego zakończenia: Niemcy skapitulowali, nie doszło do rozlewu krwi, fabryka została uratowana i wkrótce mogła znów zacząć funkcjonować. Wiadomo, iż w odniesieniu do całej wojny jest to raczej niewielki wycinek historii, jednak zimna krew i opanowanie nerwów wicedyrektora spowodowały, że Saffa mogła natychmiast podjąć działalność w nadchodzących latach odbudowy. Zresztą inżynier nie poprzestał na już osiągniętych rezultatach, lecz szybko zauważył, że nie może się ograniczać tylko do produkcji zapałek, i dlatego wciąż starał się szukać innych możliwości działania i pracy. Wiele podróżował po Italii oraz za granicą. Nade wszystko wizytował fabryki w Szwecji i Ameryce. Chłopiec, który przeżywał niegdyś czytając Drzewo dziwów („Zima udawała się bliżej gwiazd, aby się rozgrzać” – cytat z tejże historii) wędrówki do gwiazd, podróżował teraz po Europie i świecie, aby odnaleźć nowe sektory produkcji i zaawansowanych technologii.

       W roku 1950 Piotr został mianowany głównym dyrektorem fabryki. W swej aktywności zawodowej nie ma czasu na uczucia i rozrywkę. Tym niemniej w tym samym roku cierpienie, jakie go doświadczyło, otwarło przed nim jeszcze jeden wymiar życia ludzkiego. Najmłodsza siostra Teresina zaczęła bardzo poważnie chorować. Okazało się, że niezdiagnozowana i odpowiednio leczona choroba wieku dziecięcego, czyli zapalenie nerek, sprawiła, iż ta młoda, 27-letnia dziewczyna, pomimo wszelkich możliwych zabiegów lekarki o nazwisku Beretta, umarła. W tych jakże smutnych okolicznościach dwoje młodych ludzi – Piotr i Joanna – nie mieli ani chwili, by zamienić ze sobą choć jedno słowo, aczkolwiek pozostał przynajmniej ślad prawdziwego spotkania. Już wkrótce drogi ich życia zbiegły się i zostały połączone przez sakrament, będący świadectwem oblubieńczej miłości Chrystusa i Kościoła, który rodzi nowe życie, pochodzące z płodności Boga Ojca, udzielającego ze źródła własnej miłości życia ludziom i wszelkiemu stworzeniu.

       O Joannie i Piotrze, najpierw narzeczonych, a potem małżonkach, już wspomnieliśmy. Po kilku przypadkowych spotkaniach, tych dwoje młodych poznało się bliżej pod koniec roku 1954, przy okazji uroczystości prymicyjnych ojca Lina Garavaglia, obecnie biskupa Ceseny. Zrodziła się wówczas pomiędzy nimi głęboka przyjaźń oparta na wzajemnym szacunku, dzieleniu wspólnych ideałów życia (pracy, rodziny, miłości do bliźnich), planach założenia rodziny otwartej na Boga, dzieci, poświęcenie i cierpienie. Lecz nie było tam miejsca na żadną bigoterię.

       Joanna to piękna kobieta o przenikliwych oczach, w których Piotr natychmiast się zakochał. Była osobą pociągającą, potrafiącą wyrwać narzeczonego z osamotnienia i monotonii życia w fabryce. Ze swej strony Piotr ofiarował młodej dziewczynie, pozostającej bez rodziców i od dawna poszukującej własnej drogi, pewność. Z dwóch dróg zaczęła tworzyć się jedna, która stała się przestrzenią dla życia i radości; przestrzenią dla wypraw w góry, na koncerty w La Scali i niedzielne spotkania.

       Najdroższy Piotrze!
       Dziś w południe, wróciwszy z wyprawy narciarskiej, otrzymałam Twój ekspres. Czy możesz sobie wyobrazić, jak wielką sprawił mi przyjemność. A wszystko to dzięki Twym jakże czułym i ciepłym słowom, z których bije cała miłość, jaką masz dla mnie. Dziękuję Ci, drogi Piotrze. Ja również mam moją miłość dla Ciebie i często myślę, że będziemy ją mieć zawsze. Masz tak dobry charakter i jesteś tak mądry, iż jestem przekonana, że my nie możemy nie żyć w zgodzie. Przykro mi, że w poniedziałek byłeś tak bardzo zapracowany. Towarzyszę Ci zawsze myślą, a jeśli mogłabym Ci pomóc, uczynię to z całego serca.
       Dzień wczorajszy i dzisiejszy były tak cudownie słoneczne. Obudziłam się rano o 8.00 (Co za drańciuch ze mnie! Ty jesteś już wtedy w biurze!), ponieważ o 8.30 jest Msza święta. Uwierz, nigdy jeszcze nie przeżywałam tak Mszy świętej i Komunii jak właśnie w tych dniach. Kościółek, wyjątkowo piękny i spokojny, jest puściutki. Kapłan nie ma nawet ministranta. A zatem Pan Jezus jest cały dla mnie i dla Ciebie, Piotrze, albowiem tak już jest – gdzie jestem ja, tam jesteś ze mną również Ty.
       Natychmiast po śniadaniu zabieramy nasze narty i w dół... na trasy narciarskie. Zwykle około godziny 11.00 rozpoczynam pod okiem instruktora krótki kurs i... bez fałszywej skromności, nauczyłam się nawet zjazdów nieco trudniejszych. Bądź jednak spokojny. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, albowiem tam, gdzie stok jest zbyt szybki, sam instruktor wybiera trasę nieco łatwiejszą. Jest naprawdę fantastycznie. Jakże się nie radować i uwielbiać Boga, kiedy się staje na górze, pod błękitem nieba, na iskrzącym, białym śniegu!
       Piotrze, Ty już wiesz, że ja czuję się tak szczęśliwa, gdy jestem w kontakcie z tak piękną przyrodą, iż mogłabym spędzać całe godziny na jej kontemplacji.
       Natomiast po obiedzie, zaraz po krótkim odpoczynku i spacerku, powracamy na trasy zjazdowe i jesteśmy tam od około 15.00 do 18.00. Później czas się jakby zatrzymuje. Na szczęście mam drogie mi towarzystwo Piery (bardzo wesoła osóbka), z którą wiele żartujemy!
       I w ten oto sposób opisałam Ci mój dzień, nieco inny od Twego, mój biedny Piotrze, ciągle tak zapracowany.
       Ale jeszcze tylko dwa dni i znów się zobaczymy. Cóż za radość!
       Do zobaczenia, Piotrze. Pozdrów ode mnie serdecznie Twych rodziców i Twą siostrę Adelajdę oraz przyjmij mocne uściski od rozmiłowanej w Tobie
       Joanny

       Piera dziękuje Ci za pozdrowienia i je odwzajemnia.

       List Joanny do Piotra Molla z 23 marca 1955 r.

 

       Joanna planowała założenie rodziny chrześcijańskiej, rozumianej jako wieczernik zgromadzony wokół Jezusa. Piotr, który wzrastał w atmosferze etyki bliskiej jansenizmowi, po raz pierwszy czuł się uwolniony od ciążących na nim obowiązkach i był w stanie się uśmiechnąć oraz pożartować. Daty zaręczyn i zawarcia sakramentu małżeństwa przez tych dwojga to 11 kwietnia i 24 września 1955 roku. Są to dwa stałe punkty odniesienia, informacja dla wspólnot rodzinnych i braci, przy pewności, iż decyzja została podjęta w sercu, jako konsekwencja miłości, która nie zna ograniczeń czasu i jako sakrament uczestniczy w nieograniczonej miłości Chrystusa wobec swego Kościoła. „Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła!” (Ef 5,32). Z drugiej strony Joanna i Piotr to były osoby bardzo konkretne. Byli dwojgiem zakochanych w sobie młodych ludzi, przeżywających radość swojego narzeczeństwa i niecierpliwie oczekujących na dzień zaślubin. Dotyczyło to szczególnie Joanny. Była szczęśliwa i nie obawiała się okazywać swoich uczuć: wybierała meble do swego domu, kupowała nakrycia i sztućce na stół, myślała o sukience ślubnej. Wreszcie nadszedł oczekiwany 24 września. Joanna i Piotr stanęli przed ołtarzem.

       Warto choćby na chwilkę zatrzymać się na tym wydarzeniu. „Joanna ubrana na biało, w błyszczącej satynie, z welonem z tiulu upiętym nad szyją, prowadzona pod rękę przez brata Ferdynanda, wchodzi do Bazyliki Świętego Marcina w Magencie”. Joanna była piękna jako wyobrażenie niewiasty i figura Kościoła, figura Oblubienicy, w której „wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki” (Pnp 8,7). Zaproszeni goście dostrzegli owo piękno, które rozbłysło nadzwyczajnym światłem, i objawili swój podziw spontanicznie wybuchającym aplauzem pośród ciszy świątyni. „Mój miły jest mój, a ja jestem jego, on stada swe pasie wśród lilii” (Pnp 2,6). Joanna i Piotr dość szybko mieli możliwość potwierdzić, że związek miłości, zawarty w tym dniu w obecności księdza Józefa, kapłana i brata, był silniejszy niż wszelkie trudności, a nawet śmierć.

       Tymczasem świętowanie zaślubin było bardzo zwyczajne. Przedłużyło się w podróż poślubną na południe Włoch: Rzym, Neapol, Ischia, Taormina – to najważniejsze jej etapy. Po powrocie zaczęło się zwykłe, codzienne życie. Jednakże Joanna i Piotr nie narzekali na trudy dni powszednich, które w porównaniu do odpoczynku i święta wydawały się nigdy nie kończyć. Joanna – szczególnie ona – „to kobieta pogodna, spokojna, pełna radości. Radością, którą wyjątkowo promieniowała, wydawała się zarażać tych, którzy byli wokół”. Joanna w tym właśnie okresie była o wiele bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zaangażowana w pracy lekarza ogólnego i pediatry. Nie zapomniała również o Akcji Katolickiej Kobiet. Nie zaniedbywała też wielkiej rodziny Berettów, pisząc do braci, którzy byli daleko, oraz odwiedzając lub zapraszając tych, którzy byli bliżej, do swego domu.

       Wkrótce Nando, bratu lekarzowi, z którym przez pewien czas wspólnie studiowała, urodziła się dziewczynka (na pamiątkę siostry Amelii nazywana Iucci). Stała się ona ukochaną cioci Joanny i dlatego, jak to tylko było możliwe, przebywały razem. Z drugiej strony własne macierzyństwo, wobec którego pani doktor Beretta Molla wydawała się mieć szczególne predyspozycje, nie mogło czekać. Wreszcie Joanna, nieco wstydliwie, ale jednocześnie z wielką radością, podzieliła się ze swoim mężem nowiną o oczekiwanym dziecku. Dnia 19 listopada 1956 roku przyszedł na świat pierworodny – Pierluigi. Jego chrzest i poświęcenie Matce Bożej Dobrej Rady rozpoczęło kontynuowaną w latach następnych rodzinną tradycję. Za rok (11 grudnia 1957 roku) nadszedł czas na Marię Zytę, nazywaną w rodzinie Marioliną. Dwa lata później urodziła się Laura (15 lipca 1959 roku).

       Joanna, niestety, ciężko przechodzi czas oczekiwania na dziecko, a także sam poród. Tym niemniej cierpienia związane z macierzyństwem podejmowała chętnie, gdyż miała na uwadze wartość życia. „Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat” (J 16,21). Podobnie było z Joanną, która po każdym urodzeniu dziecka stawała się jeszcze bardziej promienna i wewnętrznie przekonana, że otrzymała możliwość udziału w najbardziej niezwykłym akcie historii, to znaczy, że powtarza akt stwórczy Boga. On stworzył niebo i ziemię, słońce i morze, i człowieka; „i widział, że było dobre”. Joanna dawała życie swym dzieciom, które były wezwane, aby odnowiły oblicze ziemi, i były gwarancją, że świat nie jest przeznaczony do skostnienia i starości, lecz odnowy i młodości oraz nowego życia w płodności i następstwie pokoleń.

       Najdroższa Mariuccia!
       Nie wiem, czy otrzymałaś już informację: w środę rano, o ósmej piętnaście, urodziła się Lauretta. Czy możesz sobie wyobrazić naszą radość przede wszystkim z tego powodu, że – dzięki Bogu – wszystko poszło dobrze, a poza tym dlatego, że dziewczynka jest piękna, grzeczna, zdrowa, a ponadto urodziła się właśnie dziewczynka. Ja przecież pragnęłam siostrzyczki dla Marioliny. Wiem z doświadczenia, jak cenne są siostry, i tak oto Pan Jezus wysłuchał moich modlitw.
       W zeszłym miesiącu, dokładnie piętnastego, musiałam zostać natychmiast odwieziona do szpitala z powodu jakiegoś zatrucia. Bardzo, bardzo mnie bolało. Miałam ciągłe skurcze, gorączkę, torsje. Pojawiło się ryzyko utraty mojej dzieciny. Przerażona, posłuchałam Nando i zabrał mnie do Monza. Była już północ, gdy czekał na mnie nasz znajomy profesor Ostetrico. Przy pomocy tlenu, środków uspokajających i hipodermoklizie wszystko przeszło. Po dwóch dniach mogłam wyjechać na lotnisko Malpensa na spotkanie z Piotrem, który – niczego nie świadom – wracał z Ameryki. Myślałam o powrocie z noworodkiem, a tymczasem... mogłam kontynuować swój stan błogosławiony bez przeszkód aż do końca, uwzględniając moje zwykłe dziesięć dni opóźnienia. A teraz jestem tutaj razem z Laurettą, tak grzeczną. W te pierwsze trzy dni życia śpi, ssie pierś i prawie wcale nie płacze. Żałuję, że nie mogę Ci jej pokazać. Ma ciemne, a nawet prawie czarne włoski (jest o wiele ciemniejsza nawet od półtorarocznej Marioliny!), jasne oczka, a ważyła w dniu urodzin 3.950 kilograma. Buźkę ma raczej okrągłą. Jest bardziej podobna do Gigetto niż do córeczki. Oczekuję, że dziś wieczorem zobaczę moje dwa skarby, które już od piętnastu dni są w Courmayeur. Codziennie do mnie dzwonią, ponieważ w tym roku mogą mieć telefon w domku i są przeszczęśliwi, że mogą przybyć, aby poznać „nową siostrzyczkę” (tak ją właśnie nazywa Pierluigi). Prócz tego wczoraj wieczorem chciał, abym ją podała do telefonu: „Chcę rozmawiać z moją siostrzyczką”.
       Czekam, żeby zobaczyć jego reakcję, gdy ją zobaczy i stanie koło jej kołyski. Powiedział już między innymi, że „podaruje nowemu dzidziusiowi beczułki, natomiast starszej dziewczynce... tak!”.
       Wybacz, Mariucciona, to moje przydługie gadulstwo, lecz uważałam za słuszne, abyś tym razem wiedziała o tym wszystkim szczegółowo. Pozdrów ode mnie bardzo ciocię Nini. Wielkie całusy dla Twojego Pierangelo, który, jak sądzę, czuje się dobrze, jest rześki i zdrowy.
       Serdeczne pozdrowienia dla Giampiero, a dla Ciebie mocne uściski.
       Kochająca Cię Joanna
       Pozdrowienia dla wszystkich od Zyty, która jak zawsze jest przy mnie, aby mi pomagać z wielką troską i czułością.

       List Joanny do Mariucci Parmigiani z 18 lipca 1959 roku

 

       „Niebiosa głoszą chwałę Boga, dzieło rąk Jego obwieszcza nieboskłon” –mówi Psalm 18. Joanna była szczęśliwa, gdy wraz z dziećmi mogła jeździć do Courmayeur, gdzie było świeże powietrze. Lubiła jeździć na nartach i wędrować. Czuła się włączona w ową liturgię, która dzień i noc po szczytach i w dolinach objawia łaskę i miłosierdzie, a także piękno i Opatrzność Bożą. Podobnie jak Bóg, stworzywszy człowieka, podtrzymuje go w każdym momencie, gdyż „jest podobny do tchnienia wiatru, a dni jego jak cień mijają” (Ps 144,4), tak i rodzice są wezwani do daru bez końca, do przekazania swym dzieciom własnego oddechu życia. W liście apostolskim Mulieris dignitatem Jan Paweł II zaprezentował swoją interpretację słów Jezusa co do cierpień i radości kobiet po narodzeniu dziecka: „Słowa Chrystusa nawiązują najpierw do owych «boleści rodzenia», które stanowią część dziedzictwa pierworodnego grzechu. Równocześnie jednak wskazują na łączność kobiecego macierzyństwa z tajemnicą paschalną” (nr 19). To jest wszystko to, czego doświadcza każda kobieta przy porodzie, lecz Joanna zdawała się być wezwana w wyższym stopniu do zaświadczenia, do zanurzenia – jak mówi apostoł Paweł – w śmierci z Chrystusem, by potwierdzić nowe życie, zaświadczyć, że ze śmierci rodzi się życie, że nawet najbardziej przerażające i realne cierpienie to jeszcze nie ostatnie słowo, to nie przegrana, ale sytuacja, która musi ustąpić wobec nowego światła zmartwychwstania i życia w Bogu.

       Po urodzinach Laury w 1959 roku Joanna napisała do swej przyjaciółki Mariucci o swym szczęściu, że mogła dać Mariolinie jakby towarzyszkę zabaw. Być może pragnęła ofiarować braciszka również Pierluigiemu. Może pragnęła licznej rodziny, jaką miała ona czy jej mąż. Jest faktem, że w drugiej połowie roku 1961 była ponownie w stanie błogosławionym. Początkowo trudności były identyczne, jak te z poprzednich miesięcy oczekiwania na dziecko, lecz dość szybko sytuacja stała się o wiele poważniejsza. Powodem był pewien rodzaj włókniaka, który zagrażał życiu dziecka i mamy. Rozwój sztuki medycznej był w tamtych czasach na tyle zaawansowany, że wystarczyłoby usunięcie włókniaka, aby wyeliminować wszelkie ryzyko dla matki. Tymczasem Joanna była temu przeciwna.

       Wiedziała bardzo dokładnie o wszystkim, co mogło się stać, ale jej powołaniem jako lekarza i matki była ochrona życia, a nie uśmiercanie go. „Jako lekarka”, napisało wielu, na pierwszym planie postawiła życie dziecka. „Właśnie dlatego, że była lekarką”, chciałbym uściślić, czuła się upewniona w swoim wyborze matki i nakazała mężowi oraz lekarzowi zadbać bardziej o życie dziecka niż jej własne, aczkolwiek w tym momencie nie rozpoczęła się jeszcze ostateczna walka. Na początku września doszło do operacji, która wydawała się zakończyć sukcesem, gdyż uratowano zarazem życie dziecku, mogącemu się od tej pory dalej rozwijać.

       Z pewnością w świadomości Joanny i Piotra, na dnie ich duszy, pojawiała się mroczna i groźna myśl o śmierci. Tym niemniej obydwoje małżonkowie stali na stanowisku, że tak należy uczynić: Joanna kochała życie, pragnęła towarzyszyć mężowi oraz swoim skarbom. Piotr powierzał się Opatrzności Bożej, która nie mogła opuścić rodziny, zanoszącej tak wiele modlitwy, pokładającej całą swą ufność w Bogu. Czyż nie powiedział pewnego dnia Pan Jezus, że jeśli dwaj będą zjednoczeni w imię Jego, to On będzie z nimi, a Ojciec ich wysłucha (por. Mt 18,19)? Lecz z Bogiem nie można się targować: Jego drogi nie są naszymi drogami.

       Joanna przyjechała do szpitala 20 kwietnia 1962 roku. Nazajutrz rano urodziło się czwarte dziecko. Była to jeszcze jedna dziewczynka, która cieszyła się doskonałym zdrowiem. Zostało jej nadane imię Joanna Emanuela. Natomiast kondycja mamy stawała się stopniowo coraz gorsza. Zostalo zdiagnozowane zakaźne zapalenie otrzewnej, które stopniowo niszczyło system odpornościowy Joanny. Jej życie zgasło 28 kwietnia 1962 roku. Umarła w wielkim cierpieniu. Miała wówczas 39 lat. Pozostawiła owdowiałego męża i czwórkę dzieci: Cóż za szaleństwo! Tymczasem czyż to nie jest jakościowo ta sama niedorzeczność, co Jezusowa: „Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca” (por. Rz 6,3n).

       A Piotr? Zastanawiam się, czy czytał poetycki szkic pewnego Lombarda żyjącego w ubiegłym stuleciu, wielkiego piewcy ufności w Opatrzność Bożą, który stworzył z okazji śmierci żony pomimo na próżno zanoszonej modlitwy o jej uzdrowienie. Manzoni napisał:

       Ty, który jesteś straszny,
       ...
       widzisz nasze łzy,
       słyszysz nasze wołania,
       nasza wola błaga,
       a Twoja wola decyduje.

       Autor Narzeczonych nie opublikował tej poezji, rozpoznając swe bluźnierstwo. Albowiem Bóg nie jest głuchy na modlitwy, niezdolny do miłosierdzia i współczucia, jak się zdaje w godzinie ciemności. On cierpi i umiera o wiele bardziej niż jakikolwiek człowiek, a nasze cierpienia i śmierć zbliżają do Niego, są objawieniem Jego miłości, uwielbieniem Jego chwały. Jakaż to niespodzianka, że do tego celu dochodzą ci wybrani, których Bóg najbardziej kocha; ci, którzy są Mu najdrożsi? „O głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi!” (Rz 11,33).

       Joanna Beretta Molla została włączona w tajemnicę paschalną Chrystusa, aby dać świadectwo swej miłości i obecności wśród ludzi. Piękno Joanny jest drogą, która umożliwia spojrzenie na piękno Boga, na dramat Jego miłości.

    

 

Opublikowany na portalu www.wiara.pl fragment książki "Joanna. Kobieta mężna" wydanej nakładem Domu Wydawniczego Rafael

http://kosciol.wiara.pl/wydruk.php?grupa=6&art=1238150262&dzi=1036441146&katg=

 

 


  • Inne artykuły

    Powrót do Strony Głównej