. |
W niedzielę 16 maja 2004 r. Ojciec Święty Jan Paweł II kanonizował Joannę Berettę Mollę, żonę i matkę, która oddała własne życie, aby mogło urodzić się jej czwarte dziecko. Wybrała śmierć, bo nade wszystko umiłowała życie. Jej sylwetkę przybliża Agnieszka Bugała. |
Joanna Beretta Molla urodziła się w Magencie, niedaleko Mediolanu, w 1922 r. jako dwunaste z trzynaściorga dzieci Alberta i Marii. Rodzice dali jej prawdziwie doświadczyć miłości Boga i człowieka. Codzienna Msza św. z matką, wspólny Różaniec wyznaczały kierunek rozwoju jej serca. Było to serce Bogu oddane i Jemu chcące służyć.
W 1951 r. po raz pierwszy zobaczyła inżyniera Piotra Mollę. W 1954 r. spotkali się znowu i odtąd byli już nierozłączni. Żyjąc w ogromnym zachwycie sobą, w zauroczeniu, ale i w przyjaźni, snuli plany założenia rodziny otwartej na Boga i Jemu uległej. Na dziesięć dni przed ślubem Joanna pisała do Piotra: „Chciałabym, aby nasza nowa rodzina mogła się stać wieczernikiem zjednoczonym wokół Jezusa.” To zażyłość z Chrystusem dyktowała jej sercu takie pragnienie. Chciała w rodzinie i przez rodzinę doświadczyć pełni obcowania z Bogiem. Chciała w małżeństwie zakosztować tajemnicy udziału Boga w jednoczeniu się dwojga ludzi. Wiedziała, że bez Niego żadnej jedności nie zbudują. Wiedziała, że „każde powołanie jest powołaniem do macierzyństwa w ciele, według ducha, gdyż Bóg złożył w nas instynkt życia. Kapłan jest ojcem. Siostry zakonne są matkami, matkami dusz. Biada tym dziewczętom, które nie akceptują powołania do macierzyństwa. Przygotować się do swego powołania, to przygotować się do dawania życia.” 24 września 1955 r. odpowiedzieli na to powołanie, zawierając sakrament małżeństwa.
„...być matką to po prostu być składaną ofiarą”
Od początku małżonkowie pragnęli mieć dużą gromadkę dzieci. „Może to kogoś zdziwi – pisała Joanna – ale miłość do dzieci rodzi się w sercu, zanim jeszcze dziecko się pocznie. Matką i ojcem trzeba stać się wcześniej, w sposób duchowy. Macierzyństwo czy ojcostwo psychiczne winno poprzedzać rodzicielstwo biologiczne. Osobiście myślałam o naszych dzieciach, zanim jeszcze wyszłam za mąż, bo bardzo ważne jest to, iż jesteśmy otwarci na dziecko. Trzeba się modlić, aby Bóg podarował nam dar życia drugiego człowieka.”
Rok po ślubie, w 1956 r. urodził się Pierluigi. W 1957 r. przyszła na świat Maria Zita, dwa lata później Laura, a w 1962 r. miało urodzić się kolejne dziecko. „Moje rodzicielstwo, a zwłaszcza każdy okres stanu błogosławionego uświadomił mi, że być matką to po prostu być składaną ofiarą” – wyznała kiedyś.
Na początku czwartej ciąży na macicy utworzył się rodzaj włókniaka, który zagrażał rozwijającemu się dziecku i życiu matki. Joanna wiedziała – zwłaszcza jako lekarz – o zagrażającym jej niebezpieczeństwie, ale od pierwszych chwil stanowczo domagała się ratowania życia dziecka za wszelką cenę. Nie pozwalała na żadne kompromisy. Był to trudny czas dla niej, dla męża i całej rodziny. I choć operacja usunięcia włókniaka powiodła się, dziecko mogło rosnąć, to jednak stan zdrowia matki nie pozostawiał cienia wątpliwości: nad Joanną wisiał wyrok. Przez cały czas gorąco się modlono, aby przeżyła matka i dziecko, ale w ogromie swej miłości Pan Bóg zdecydował inaczej. 20 kwietnia 1962 r., w Wielki Piątek, Joanna przyjechała do szpitala. Nazajutrz rano urodziła zdrową córkę, ale tym samym rozpoczęła własną agonię.
Nie było ratunku. Pomimo ogromnych starań lekarzy, pomimo bólu i łez najbliższych, 28 kwietnia zmarła. Miała zaledwie 40 lat. Tylko siedem lat była żoną. Pozostawiła męża i czwórkę małych dzieci. Rodzina, przyjaciele, pacjenci, którym służyła, zapamiętali ją jako niezwykłej delikatności i dobroci kobietę. Pełną wewnętrznego spokoju i piękna, serdeczności i ciepła. To żona i matka, którą Pan Bóg uzdolnił do oddania własnego życia za życie dziecka i tym samym włączył w tajemnicę paschalną Chrystusa.
Zwycięstwo Joanny
Świętość każdego człowieka rodzi się ze spotkania z Bogiem i tylko w spotkaniu z Nim jest możliwa do zrozumienia. Jeżeli zdarzyłoby się nam nie rozumieć Joanny, jej determinacji i pewności decyzji, oznaczałoby to, że ciągle nie przyjęliśmy Bożej logiki miłości za własną.
Decyzja Joanny nie zrodziła się pod wpływem chwili, nie była porywem serca. Od zabiegu usunięcia guza na macicy w drugim miesiącu ciąży, aż do narodzin dziecka Joanna miała siedem miesięcy na przemyślenie wszystkich wątpliwości. To dużo czasu na oswojenie lęku, dużo czasu, aby strach zdołał sparaliżować i kazał się wycofać. Dla Joanny był to jednak czas, który można chyba porównać do Chrystusowej modlitwy na Górze Oliwnej, gdzie śmiertelne przerażenie mieszało się z bezgranicznym zawierzeniem Ojcu.
Dziś wiemy, że z tego chaosu uczuć, których mogło doświadczać jej serce, wyszła zwycięsko. „Istnieje tyle trudności, ale z Bożą pomocą musimy zawsze bez lęku iść do przodu, choć byśmy w walce o realizację naszego powołania musieli umrzeć, to byłby to najpiękniejszy dzień w naszym życiu” – pisała, zanim jeszcze została matką.
cdn.
Agnieszka Bugała
Artykuł zamieszczony w "Niedzieli na Dolnym Śląsku", w numerze 14 z dnia 3 kwietnia 2005 r.