. |
Joasiu! Pozwól, że jeszcze raz Cię zawołam Twym słodkim imieniem, nie poprzedzając go tytułem błogosławiona, jak Cię teraz należy nazywać.
Ze wzruszeniem powierzam czasopismu Terra Ambrosiana ten list skierowany do Ciebie. Forma listu pozwala mi zamienić to pisanie w słodką rozmowę z Tobą i przeżyć jeszcze raz, wspólnie z Tobą nasze lata radości pełnej i doskonałej. Jest to list otwarty, gdyż polecono mi opowiedzieć o Tobie i dać świadectwo, dla dobra Kościoła. Dla dobra, które jeszcze możesz uczynić. O Tobie, która - jak powiedział kardynał Giovanni Colombo - jesteś "bez wątpienia, jedną z tych, których Bóg posyła na ziemię abyś, przekazała nam orędzie".
Joasiu! Gdy sięgam pamięcią wstecz, gdy zanurzam się w teraźniejszość albo kieruję się z oczekiwaniem ku przyszłości, czuję naprawdę, jak Św. Augustyn w Wyznaniach "czas teraźniejszy przeszłości, czas teraźniejszy czasu teraźniejszego i czas teraźniejszy czasu przyszłego, wszystkie trzy w mojej duszy i czuję w mej duszy miarę czasu".
Tak, Joasiu, bardzo żywa jest we mnie nasza przeszłość.
Byłaś wspaniałym człowiekiem. Byłaś "moją umiłowaną..., umiłowaną mego serca..., miłością mojej duszy..." z Pieśni nad Pieśniami. Byłaś mamą szczęśliwą i mądrą naszych dzieci. O czymkolwiek decydowałaś i cokolwiek robiłaś, zawsze szukałaś odnośnie tego woli Bożej poprzez modlitwę i Eucharystię.
Pamiętasz, wieczór 31 grudnia 1954? Wydaje mi się, że był on tak niedawno. Ty z pewnością odczuwasz tak samo. Wspólnie cieszyliśmy się spektaklem baletowym w Teatrze alla Scala i wspólnie witaliśmy Nowy Rok w Twoim domu. Czytam w mym pamiętniku pod tą datą: "Ten wieczór może być datą decydującą w moim życiu i w moich aspiracjach. Zawierzam się Matce Dobrej Rady".
Od lutego tegoż roku stwarzaliśmy coraz częstsze okazje aby się spotkać. Zwierzaliśmy się przed sobą z naszych pragnień i aspiracji, nadziei i przekonań. Rozumieliśmy się wciąż coraz lepiej.
Już 21 lutego napisałaś mi: "Chciałabym naprawdę uczynić Ciebie szczęśliwym i być taka, jakiej pragniesz: dobra, wyrozumiała i gotowa do poświęceń, jakich życie od nas zażąda. Chcę podjąć trud, aby stworzyć naprawdę chrześcijańską rodzinę".
22 lutego zapisałem w moim pamiętniku: "Incipit vita nova" [Zaczęło się nowe życie].
Zaś 7 marca: "Im bardziej poznaję Joasię, tym bardziej się przekonuję, że Bóg nie mógłby już pozwolić mi spotkać kogoś lepszego".
Twojej pokorze towarzyszyła pewność co do skuteczności modlitwy oraz co do tego, że pomocy Bożej nigdy nie zabraknie.
Napisałaś mi 11 marca: "Bóg mnie naprawdę kocha. Jesteś człowiekiem, którego pragnęłam spotkać. Nie zaprzeczę jednak, że pytam się wiele razy, czyja będę godna ciebie. Tak, Ciebie, Piotrze, gdyż czuję się niczym i tak bardzo niezdolną do niczego, że chociaż ogromnie pragnę uczynić Cię szczęśliwym, boję się, że nie potrafię. Modlę się zatem do Boga w ten sposób: Panie, Ty widzisz moje uczucia i moją dobrą wolę. Ty zatem zaradź i pomóż mi stać się taką żoną i matką, jak Ty tego pragniesz i jak myślę, że tego pragnie Piotr".
22 marca po raz pierwszy weszłaś do mego domu. Serdecznie przyjęli Cię także moi rodzice i moje siostry, okazując Ci ich głęboki szacunek i gorące uczucia.
A Ty, w swojej pokorze, napisałaś mi jeszcze: "Piotrze Najdroższy! Wiesz, że pragnę widzieć Cię szczęśliwym i wiedzieć, że jesteś szczęśliwy. Powiedz mi jaka powinnam być i co powinnam robić, by uczynić Cię takim. Tak bardzo ufam Bogu i jestem pewna, że mi pomoże być żoną godną Ciebie. Lubię często rozważać fragment tekstu czytanego podczas Mszy o Św. Annie: "Kobietę dzielną któż znajdzie? Serce jej męża może na niej polegać. Czynić mu będzie tylko to, co dobre i nigdy nie sprawi mu zawodu, przez wszystkie dni swego życia". Piotrze! Gdybym mogła być dla Ciebie taką kobietą mężną z Biblii. Ja zaś czuję się taka słaba".
Twoje codziennie rozmowy z Bogiem stawały się coraz intensywniejsze. 23 marca napisałaś mi: "O 8.30 jestem na Mszy Świętej. Wierz mi, nigdy tak nie smakowałam we Mszy Świętej w kościółku w Sestriere i w Komunii Świętej, jak w tych dniach. Kościółek piękny, maleńki i opustoszały. Celebrans nie ma nawet ministranta, więc Jezus jest cały dla mnie i dla Ciebie, Piotrze, bo już gdzie jestem ja, tam jesteś także Ty".
18 kwietnia, kilka dni przed naszymi oficjalnymi zaręczynami, wyśpiewałaś niejako w swym liście hymn dziękczynienia Bogu, a potem mi napisałaś: "Pomyśl, Piotrze! Pan uczynił nam tę wielką łaskę. O, jakże musimy Mu zawsze być wdzięczni!". To Ty zaproponowałaś, a ja przyjąłem natychmiast z entuzjazmem, abyśmy uczcili nasze oficjalne zaręczyny Mszą Świętą i Komunią Świętą, aby dziękować Bogu i aby Go prosić.
Twoje życie wiary i modlitwy, dalekie od osłabienia, stawało się coraz mocniejsze. 10 czerwca napisałaś mi: "Piotrze! Bardzo, bardzo Cię kocham i jesteś zawsze we mnie obecny, poczynając od samego rana, gdy podczas Mszy Świętej, w czasie ofiarowania, ofiaruję wraz z moją Twoją pracę, Twoje radości, Twoje cierpienia, a potem czynię tak przez cały dzień, aż do wieczora".
Tego promiennego lata naszych zaręczyn byłaś dla mnie, z każdym dniem coraz bardziej, cudownym człowiekiem: Napełniałaś mnie Twoją radością z życia, ze wspinania się na szczyty i szybkiego schodzenia po ośnieżonych zboczach. Radością z zachwytu nad stworzeniem i nad Twoim niewypowiedzianym uśmiechem. Radością z naszej nowej rodziny, którą wkrótce mieliśmy już założyć, radością z łaski Bożej.
I tak doszliśmy do naszego ślubu.
To również Ty zaproponowałaś, abyśmy przygotowali się do niego poprzez bardziej intensywną modlitwę. Napisałaś mi 4 września: "Jeszcze 20 dni a potem... będę Gianna Molla! Co byś powiedział, gdybyśmy odprawili triduum, aby duchowo przygotować się do przyjęcia tego Sakramentu? 21, 22 i 23 września Msza Święta i Komunia Święta. Ty w Ponte Nuovo, ja w Sanktuarium Wniebowziętej. Matka Boża zjednoczy nasze modlitwy i pragnienia, a ponieważ w jedności jest siła, Jezus nas wysłucha i pomoże nam. Jestem pewna, że powiesz tak i dziękuję Ci za to"
.I odprawiliśmy triduum.
13 września napisałaś mi, jaką pragniesz, aby była nasza nowa rodzina i jak rozumiesz Sakrament Małżeństwa: "Z pomocą i błogosławieństwem Boga zrobimy wszystko, aby nasza nowa rodzina była małym Wieczernikiem, gdzie Jezus będzie rządził wszystkimi naszymi uczuciami, pragnieniami i czynami. Mój Piotrze! Brakuje już tylko kilka dni, więc czuję się taka wzruszona, że przystąpię i przyjmę Sakrament Miłości. Staniemy się współpracownikami Boga w dziele stworzenia. W ten sposób będziemy mogli dać Mu dzieci, które będą Go kochały i będą Mu służyły".
Ileż razy przypominają mi się te spontaniczne oklaski, które zerwały się w bazylice w Magenta, gdy się pojawiłaś i trwały przez cały czas, aż przyszłaś do ołtarza naszych zaślubin!
Twój brat, ks. Józef błogosławił naszym zaślubinom i wzywał nas abyśmy byli świadkami Ewangelii i abyśmy się stali świętymi.
Od tego ranka rozpoczęło się dla nas w całej pełni nowe życie: dni następowały jedne po drugich, niewypowiedziane radości i cichutki pokój pełen światła, drżenie, niepokój i cierpienia. Tak było aż do tego sobotniego ranka, gdy widziałem jak wstępujesz do Nieba.
Twoim bezgranicznym marzeniem, jako żony, było mieć dzieci. Dużo dzieci. Wspaniałych i dobrych.
Urodził się Pierluigi a Twoja matczyna radość była pełna i doskonała.
Odnowiła się ona wraz z narodzinami Marioliny a potem Lauretty.
Za każdym razem, gdy oczekiwałaś dziecka, ileż było w Tobie modlitwy, ufności w Bożą Opatrzność a także ile męstwa w cierpieniach! Przy każdym porodzie cóż za hymn dziękczynienia wznosiłaś ku Bogu!
Chciałaś, aby zaraz po chrzcie, jak tylko skończą się ceremonie, każde z dzieci było ofiarowane i powierzone szczególnej opiece Matki Bożej Dobrej Rady.
Gdy tylko Pierluigi osiągnął wymagany wiek, chciałaś aby należał do Dzieci Akcji Katolickiej. Tak samo było z Marioliną.
Cieszyliśmy się w pełni radością z naszych dzieci, żyliśmy dla nich i byliśmy z nich tacy dumni.
A Ty wciąż miałaś w sobie radość z życia, cieszyłaś się i zachwycałaś pięknem stworzenia, górami i śniegiem na ich szczytach, koncertami muzyki symfonicznej i teatrem - jak w czasach Twojej młodości, jak w czasach naszych zaręczyn.
W domu ciągle pracowałaś: Nie pamiętam byś kiedykolwiek się położyła a nawet abyś odpoczywała w ciągu dnia. Chyba że byłaś w niedyspozycji.
Mimo obowiązków w rodzinie, chciałaś kontynuować Twe posłannictwo lekarza w Mesero, przede wszystkim ze względu na przywiązanie i miłość, jaka Cię łączyła z młodymi mamami, z Twoimi staruszkami i z Twoimi chronicznie chorymi. A ileż troski pełnej uczucia okazywałaś dzieciom ze żłobka, przedszkola i ze szkół podstawowych a także prowadząc konsultacje dla mam w Ponte Nuovo!
Twoje postanowienia i czyny były zawsze w pełnej zgodzie z Twoją wiarą. Były zgodne z duchem jaki Cię ożywiał i z zaangażowaniem apostolskim z czasów Twojej młodości. Pełne zaufania Bożej Opatrzności i ducha ogromnej pokory.
W każdej sytuacji odwoływałaś się zawsze i powierzałaś się woli Bożej.
Każdego dnia, pamiętam, miałaś zarezerwowany czas na modlitwę i rozmyślanie, na Twoją rozmowę z Bogiem i na Twoje dziękczynienie za niewypowiedziany dar naszych cudownych dzieci. I byłaś taka szczęśliwa.
Pragnęłaś następnego dziecka. Modliłaś się o nie i prosiłaś innych o modlitwę, aby Bóg Cię wysłuchał. I Bóg wysłuchał. Ta łaska Boża wymagała jednak ofiary z Twojego życia. I złożyłaś Twe życie w ofierze. Zmuszona poddać się operacji z racji olbrzymiego włókniaka macicy, jaki pojawił się w czasie Twojej ostatniej ciąży, poprosiłaś, bez najmniejszego wahania, aby chirurg troszczył się w pierwszym rzędzie o uratowanie życia Twego dziecka, aby ratował ciążę. To Twoje bezgraniczne zaufanie w Bożą Opatrzności pewność skuteczności modlitwy dały Ci odwagę do tej decyzji.
Ileż Ty wycierpiałaś przez tę operację i z jaką radością dziękowałaś Bogu, że dziecko zostało uratowane! A przecież Ty -lekarz i pediatra- dobrze wiedziałaś, że w tych okolicznościach chronić mające się urodzić dziecko, znaczy wystawić na niewątpliwe niebezpieczeństwo Twoje życie.
Z nie dającą się porównać siłą ducha i z niezmiennym zaangażowaniem kontynuowałaś Twe posłannictwo matki i lekarza.
Pamiętam, że właściwy Ci uśmiech i radość z piękna, żywości i zdrowia naszych dzieci, były wiele razy przyprószone wewnętrznym zmartwieniem.
Drżałaś i martwiłaś się, że dziecko które nosiłaś w Twym łonie, mogłoby się urodzić upośledzone. Modliłaś się i modliłaś, aby tak się nie stało.
Wiele razy prosiłaś, bym wybaczył Ci, że sprawiasz mi zmartwienia.
Mówiłaś, że nigdy jeszcze nie potrzebowałaś do tego stopnia serdeczności i zrozumienia.
Przez te długie miesiące nie wspomniałaś mi jednak nawet słowem o tym, o czym jako lekarz wiedziałaś, że Cię czeka. Z pewnością, abym nie cierpiał.
Martwiło mnie to Twoje porządkowanie w milczeniu, dzień po dniu, każdego zakątka w naszym domu, każdej szuflady, każdego ubrania, każdej rzeczy osobistej, jak przed daleką podróżą.
Gdy stawało się coraz bardziej prawdopodobne, że jest niemożliwe uratować Ciebie i dziecko którego oczekiwałaś, nigdy nie zwątpiłaś w Bożą Opatrzność. Modliłaś się byście się uratowały oboje, choć byłaś gotowa poświęcić własne życie.
Kochałaś naszą trójkę dzieci wcale nie mnie niż to czwarte, które nosiłaś w swym łonie. Jestem tego pewny. Dla Ciebie to dziecko miało te same prawa, co Pierluigi, Mariolina albo Lauretta. Jednak prawo do życia tego dziecka, które rozwijało się jeszcze pod Twoim sercem, wymagało Twego szczególnego zaangażowania, które w tych bolesnych okolicznościach zażądało od Ciebie ofiary z Twego życia.
Wiedziałaś, że udział matki w wychowaniu, nauczaniu i kształtowaniu naszych dzieci jest niezastąpiony. Jednak w Twojej pokorze, a przede wszystkim w Twoim całkowitym zawierzeniu Bożej Opatrzności byłaś przekonana, że nie jesteś niesprawiedliwa wobec trójki naszych dzieci, bo w tej bolesnej sytuacji, dzieckiem które najbardziej potrzebowało Twojej pomocy - pomocy, której koniecznie trzeba było udzielić - było dziecko w Twoim łonie. I chociaż obowiązku wychowania, nauczania i kształtowania naszych dzieci wcale nie uważałaś za mniej ważny od obowiązku zagwarantowania im przyjścia na świat po poczęciu, Ty ich wychowanie, nauczanie i kształtowanie powierzałaś Bożej Opatrzności, gdy macierzyński obowiązek urodzenie nowego dziecka zażądał od Ciebie ofiary z Twego życia.
Kilka dni przed porodem, głosem zdecydowanym a równocześnie serdecznym i spokojnym, spoglądając spojrzeniem tak głębokim, że go nigdy nie zapomniałem, powiedziałaś mi: "Jeśli musicie wybierać między mną a dzieckiem, to żadnego wahania: wybierzcie - żądam tego - wybierzcie dziecko. Ratujcie dziecko".
Zrozumiałem, chociaż zrobiłaś wszystko co możliwe by ukryć przede mną Twe rozdarte serce matki i żony z powodu tego dylematu. O, ileż ten wybór musiał kosztować Ciebie, która tak kochałaś nasze dzieci, męża i życie! Ja również drżałem i cierpiałem z Tobą.
Rankiem, w Wielką Sobotę, przeżyliśmy niewypowiedzianą radość - jako dar od Boga otrzymaliśmy dziecko, na które czekaliśmy: Giannę Emmanuelę.
Po kilku godzinach rozpoczęły się Twoje niesłychane cierpienia. Cierpienia ponad Twoje siły, które sprawiły, że co chwila wołałaś Twojej matki, która była już w Niebie.
Wiedziałaś, że musisz umrzeć i czułaś, jak serce Ci się rozdziera, że zostawiasz nasze maleńkie dzieci. Mi z tego się jednak nie zwierzyłaś.
Gdy wzięłaś w ramiona nasze nowo urodzone dziecko, patrzyłaś na nie z największą miłością, wzrokiem, który zdradzał niewypowiedziane cierpienie, że już się nim nie ucieszysz, nie wychowasz i więcej nie zobaczysz. W tym jednak momencie też mi nawet nie wspomniałaś o Twoim lęku a tym bardziej o Twojej pewności, że musisz umrzeć.
Pamiętam, jak powiedziałaś mi w środę rano, ze spokojem tak głębokim, że zdawał mi się z tamtego świata: "Piotr, teraz jestem uzdrowiona. Piotr, byłam już po drugiej stronie i gdybyś wiedział, co widziałam. Któregoś dnia Ci to opowiem. Ponieważ jednak byliśmy zbyt szczęśliwi, czuliśmy się zbyt dobrze z naszymi wspaniałymi dziećmi pełnymi zdrowia i łaski oraz z całym błogosławieństwem Nieba, odesłali mnie na Ziemię, abym jeszcze pocierpiała, gdyż nie wypada stanąć przed Panem, nie wycierpiawszy wiele".
To był dla mnie i pozostanie Twój testament radości i cierpienia.
Potem przyszły na ciebie cierpienia jeszcze większe.
W czwartek i piątek, gdy już nie dałaś rady spożyć hostii, tak bardzo pragnęłaś przyjąć Jezusa Eucharystycznego, aby przynajmniej dotknął Twych warg.
Był przy Tobie święty kapłan, Ojciec Olinto Marella.
Bóg nie mógł wysłuchać, nie wysłuchał mego płaczu, błagań i ślubów, który - powstrzymując ciągle łzy - usługiwałem do Mszy Świętej Ojcu Marella w kaplicy szpitalnej. Nie mógł wysłuchać modlitw naszych dzieci, modlitw tego świętego kapłana, modlitw naszych bliskich i tego; mnóstwa ludzi, którzy drżeli o Twoje życie, jakbyś należała do ich rodziny.
W agonii powtórzyłaś kilka razy: Jezu, kocham Cię! Jezu, kocham Cię!
Prosiłaś mnie w środę wieczorem, byś wróciła do domu, ale lekarze - zdecydowanie nam to odradzali. Wróciłaś w sobotę wieczorem, w ostatnim stadium agonii. Być może i Ty słyszałaś głosy naszych dzieci, które budziły się w pokoju obok. Niemalże w tym samym momencie weszłaś do Nieba.
Nasze spotkanie na Ziemi, nasz wzajemny zachwyt sobą na Ziemii skończył się, ale czuliśmy i czujemy do dzisiaj, że jesteś bardzo blisko i opiekujesz się nami z Nieba.
Ileż razy powracają mi na pamięć cztery pytania, jakie postawił mi Pierluigi, nasz najdroższy pierworodny, gdy wychodziliśmy z kościółka Ponte Nuovo, po Twojej Mszy pogrzebowej. Nie miał on wówczas jeszcze pięć i pół roku, a zapytał mnie z crescendo, które mi ścisnęło serce: "Mama widzi mnie nadal?... Mama słyszy mnie nadal?... Mama dotyka mnie nadal?... Mama nadal o mnie myśli?..." Moją odpowiedzią było tak wypowiedziane cztery razy, podyktowane wiarą i zaufaniem do Jezusa. Dzisiaj powtórzyłbym te tak z tym samym zaufaniem.
Nie minęły dwa lata, a misterium cierpienia i śmierci ponownie nawiedziło nasz dom. Nasza słodka i dobra Mariolina dołączyła do Ciebie w Niebie. Nie miała jeszcze siedmiu lat. Odtąd przyzywam ją jako słodką opiekunkę i zwracam się do niej, gdy czuję się zmęczony. Gdy tylko przyjechaliśmy ze szpitala w Imperia do Mediolanu, do szpitala Niguarda, powiedziała mi z miłością, jako swe ostatnie słowa: "Tatusiu, wracaj do domu. Jesteś zmęczony".
"Szczęśliwa Mariolina, jest w Niebie razem z Mamą" - to były pierwsze słowa Pierluigi i Laury, gdy tylko wrócili z Imperia. Ta ich pewność zahamowała mój płacz i sprawiła, że ponownie usłyszałem Jezusa, gdy napomina nas, że jeśli nie staniemy się mali, jak dzieci, nie wejdziemy do Królestwa Bożego.
Nasze dzieci poprosiły mnie wówczas, abym dla Ciebie i dla Marioliny zbudował zloty domek. Zatroszczyłem się zatem, by wznieść kaplicę, którą zaprojektował Twój brat, ks. Giuseppe, z myślą by mógł tam odprawiać Mszę Świętą. Na wielkiej mozaice o złotym tle, ofiarujesz Mariolinę Matce Bożej z Fatimy, do której miałaś tak wielkie nabożeństwo, a trzy aniołki (chciałem upamiętnić moich trzech braciszków, którzy zmarli w pierwszych dwóch latach ich życia) rozwijają wstęgę z napisem "Et ego tibi dabo coronam vitae" [A ja tobie dam wieniec życia], którą dopełnia "Esto fidelis usque ad mortem" [Pozostała wierna aż po śmierć], wypisane z boku. W tym biblijnym napomnieniu zawiera się Twoja wierność aż do końca powołaniu mamy.
Chciałem, by ozdoby były w granicie z Baveno oraz ze Szwecji, aby w ten sposób upamiętnić naszą pierwszą podróż po zaręczynach nad Lago Maggiore oraz naszą ostatnią podróż do Szwecji w lipcu 1961. Chciałem też, aby były ozdoby z czerwonego marmuru z Portugalii, który mówiłby Ci o Twoim nabożeństwie do Matki Bożej z Fatimy
Joasiu, to już 30 lat, jak brakuje nam Ciebie, jak brakuje nam słodyczy Twojej widzialnej obecności oraz Twego uśmiechu. 30 lat, to czas o wiele dłuższy niż trwało nasze spotkanie na Ziemi. Spotkanie tak krótkie, a tak pełne radości i czułej miłości.
Nasze dzieci, nasze skarby, jak je nazywałaś, urosły i dobrze wiedzą jaka była ich mama i jakie zostawiła świadectwo macierzyństwa oraz życia chrześcijańskiego.
Ileż pamiątek zostawiłaś nam, Joasiu. Twoje różańce i twoje mszaliki na dni powszednie są dla nas relikwiami. Są nimi też namalowane przez Ciebie obrazy (Madonny, kwiaty, pejzaże), fortepian, a także dwa żurnale mody, jakie kazałaś mi kupić w Paryżu, w marcu 1961, mówiąc "Jeśli Bóg uratuje życie mi i dziecku, chcę się odprężyć". Te relikwie mówią nam o Twoim głębokim życiu wewnętrznym, o Twoim życiu Eucharystią, o nabożeństwie do Matki Bożej, o Twojej radości z życia i o Twoim zaufaniu Bożej Opatrzności.
Kościół uznał Cię godną procesu kanonizacyjnego.
Muszę Ci wyznać, Joasiu, że trudno mi było dać odpowiedź Biskupowi Carlo Colombo, gdy na wiosnę 1970 poprosił mnie o zgodę na rozpoczęcie tego procesu. Bardzo chciałem zachować w gronie rodziny nasze sprawy, nasze cierpienia i wspomnienia. Bałem się rozgłosu i prasy, i byłem w pewnym sensie przeciwny otwieraniu procesu, bo wydawało mi się, że nie zauważyłem w Tobie znaków nadzwyczajności. Uległem przekonywującym wywodem Biskupa Carlo Colombo, że świętość nie składa się z nadzwyczajności oraz, że Twój przykład bez wątpienia zrobi wiele dobrego dla Kościoła oraz dla wielu mam. Kościół przez ponad dwadzieścia lat badał Twoje życie, Twoje pisma, świadectwa o Tobie, Twoje cnoty. I jeśli dwadzieścia lat badań to czas krótki dla Kościoła, to jest to zasługa ustawicznego zaangażowania niezapomnianego Bpa Carlo Colombo, który niedawno dołączył do Ciebie w Niebie.
Jego Świątobliwość Jan Paweł II ogłosił dekret, w lipcu ubiegłego roku, o heroiczności Twoich cnót. Chylę głowę przed niezbadanymi planami Bożej Opatrzności i pozostaję zadziwiony, gdy powtórnie rozważam wezwanie do świętości, jakie Twój brat, ks. Giuseppe, skierował do nas podczas naszej Mszy ślubnej. Dla Ciebie to wezwanie okazało się prorocze.
A teraz klękam przed Tobą, Czcigodna Służebnico Boża i proszę o Twoje wstawiennictwo u Jezusa i u Maryi za nasze dzieci, za drogą wnuczkę Hortensję która wołałaby na Ciebie z czułością babcia, za mnie, za wszystkich nam drogich, za wszystkich, których znałaś i za wszystkich, którzy powierzają się Twemu wstawiennictwu u Boga. A wiesz przecież, że jest ich mnóstwo - mamy, młodzież, małżonkowie, i to nie tylko z jednego kontynentu.
Bóg dał mi długie życie i mnóstwo łask. Gdy mnie zawoła, proszę Cię, Joasiu, Czcigodna Służebnico Boża, a razem z Tobą proszę Mariolinę i moich bliskich, którzy wyprzedzili mnie w znaku wiary, abyś przedstawiła mnie Jemu, Ojcu Miłosierdzia i abyś prosiła, by okazał również mi w pełni misterium Miłości bez granic, dla której Ty żyłaś i o której zaświadczyłaś swoim życiem.
Artykuł został zamieszczony w Sprawach Rodziny
w 54 numerze z 2000 roku.