. |
W Lombardii w północnych Włoszech, niedaleko Mediolanu, w rodzinie Berettów żyła Joanna. - Zawsze uśmiechnięta, łagodna, lubiana w szkole. Nie mówiła źle o innych, nie osądzała. Jeśli ktoś zaczynał, dawała znak, by przestał - tak wspominały Joannę koleżanki z klasy.
Po maturze Joasia postanowiła, że będzie lekarzem. Kiedy jej brat został misjonarzem w Brazylii marzyła, że gdy tylko skończy studia w Mediolanie, będzie mu pomagać w misyjnym szpitalu. W 1949 roku była już prawie spakowana, gdy okazało się, że nie znosi klimatu tropikalnego. Musiała zrezygnować z wyjazdu. - Dlaczego, Panie Boże? - pytała. Była przecież przekonana o swoim misyjnym powołaniu. Co wobec tego wybrał dla niej Bóg?
Jeszcze tego samego roku Joanna spotkała inżyniera Piotra Mollę. Właściwe to on pierwszy ją zauważył. Najpierw nieśmiałe spojrzenia, potem pytanie, pierwsze spotkanie i coraz dłuższe rozmowy. Joanna była niezdecydowana. Modliła się i prosiła innych o modlitwę. Chciała poznać wolę Boga. Pojechała do Lourdes, by zapytać Maryję, co powinna zrobić: wyjechać na misje czy wyjść za mąż. Rozmawiała o tym ze spowiednikiem. - Załóż rodzinę - usłyszała. - Tak bardzo potrzeba dobrych matek.
Po sześciu latach od pierwszego spotkania z Piotrem w jedną z niedziel lutego zapytał ją, czy zostanie jego żoną. Następnego dnia Joanna napisała do Piotra: "Naprawdę chciałabym Cię uczynić szczęśliwym i być tą, której pragniesz: dobrą, wyrozumiałą, gotową do poświęceń, których życie od nas zażąda. (...) Kiedy żyli moi rodzice, ich miłość mi wystarczała. Teraz, kiedy jesteś Ty, już Cię kocham i chcę oddać się Tobie, aby założyć rodzinę prawdziwie chrześcijańską".
24 września 1955 r. zebrani w bazylice w Magenta przywitali młodą pannę oklaskami. - Trwały cały czas - wspomina Piotr - aż Joanna przyszła do ołtarza naszych zaślubin.
Po ślubie Joanna i Piotr zamieszkali w Pontenuovo, między Magentą a Mediolanem. Joanna nie zrezygnowała z pracy lekarza. Nie mogła zostawić swoich chorych. Młode mamy, dzieci, staruszkowie - nie mogła ich zawieść. Oni czekali na jej łagodność, uprzejmość i uśmiech.
Z podróży poślubnej Joanna napisała do jednej ze swoich sióstr: "Modlę się, aby Pan Bóg podarował mi szybko wiele
grzecznych i świętych dzieci".
Najpierw urodził się Pierluigi, po polsku Piotr Ludwik. Potem przyszły na świat córki. Najpierw Mariolina, czyli Maria Zyta, później Lauretta - Laura Maria. Joanna cieszyła się swoimi dziećmi. - Zaraz po chrzcie, jak tylko skończyły się ceremonie - wspomina Piotr - każde z dzieci ofiarowała i powierzała szczególnej opiece Matki Bożej Dobrej Rady.
Joanna nigdy nie podnosiła głosu na swoje pociechy. Zadowolona z życia, uśmiechnięta, zawsze z czułą miłością. Od najmłodszych lat prowadziła je na Mszę Świętą, a codziennie wieczorem robiła z nimi rachunek sumienia, rozmawiali o tym, co udało się zrobić dobrego, a co trzeba było jeszcze poprawić. W domu ciągle pracowała. - Nie pamiętam - opowiada mąż - by kiedykolwiek się położyła, a nawet odpoczywała w ciągu dnia. Chyba że źle się czuła. Przy tylu obowiązkach każdego dnia miała czas przeznaczony na modlitwę.
Joanna Beretta Molla była dobrą żoną i szczęśliwą matką. Lubiła się elegancko ubrać, dobrze jeździła na nartach. Podróżowała z mężem po Europie. Razem chodzili na koncerty i do teatru w Mediolanie, jeździli w Alpy. Dni kończyli zwykle modlitwą różańcową.
Joanna i Piotr byli szczęśliwi. Czekali na czwarte dziecko. Nic nie wskazywało na to, że ich radość tak szybko pomiesza się z niepokojem. W drugim miesiącu ciąży lekarze zauważyli, że blisko poczętego dziecka rośnie wielki guz. Joanna wiedziała, co to oznacza, była przecież lekarzem. Konieczna była operacja. - Co robimy? - zapytał profesor - ratujemy panią czy dziecko? - Gdyby trzeba było wybierać między mną a dzieckiem - żadnych wahań. Żądam, abyście wybrali dziecko. Ratujcie dziecko! -
odpowiedziała. Po operacji Joanna wróciła do domu. Czekała na urodzenie dziecka i starała się normalnie żyć. Nie chciała
powiększać bólu tych, których kochała. - Była spokojna - wspomina mąż. - Choć dobrze wiedziała, co może się stać. - Nie
mówiła, że się boi, a tym bardziej że umrze. Zajmowała się jak zwykle, z uczuciem, naszymi dziećmi i swoimi chorymi. Ze szczególną starannością uporządkowała dom, szuflady, szafy... Tak, jakby wkrótce musiała wyjechać w daleką podróż. Gdy Piotr jechał służbowo do Paryża, prosiła, by przywiózł jej żurnale mody. - Jeśli Bóg uratuje życie mi i dziecku - mówiła Joanna - chcę się odprężyć.
- Nawet w ostatnich miesiącach jej życia zawsze widziałam Joannę zadowoloną - wspomina służąca Savina. - Nigdy się nie uskarżała.
Dziecko zaczęło przychodzić na świat w Wielki Piątek 1962 roku. W Wielką Sobotę urodziła się zdrowa dziewczynka. Nazwali ją Gianna (po mamie) Emmanuela (oczekiwana). Joanny nie udało się uratować. Żyła jeszcze tydzień. Oddała życie, bo bardzo kochała. Była prawdziwie mamą z powołania.
24 kwietnia 1994 roku papież Jan Paweł II ogłosił, że Joanna Beretta Molla jest błogosławioną.
Gabriela Szulik
Artykuł zamieszczono w "Małym Gościu Niedzielnym", w numerze 5/2002